Szept od morza.

 
   Nie wystarczało mi to, że z okna widzę morze i rodzący się świt. Nie wystarczało mi to, że w pokoju słyszę huk niestrudzonych fal bijących o brzeg. Nie wystarczało mi to, że siedząc na parapecie mogłem palić papierosa obserwując zrywające się do lotu mewy, a nocą deszcz Perseidów. Bo to nigdy nie wystarcza. Nawet kiedy sen zalepia oczy i pod powiekami czuję piach wiem, że muszę. Muszę wyjść przed świtem, na palcach skradać się przez cały dom. Otworzyć cicho skrzypiące drzwi i w ciszy znaleźć się na plaży. Muszę poczuć zimny piach pod stopami, przecierając załzawione oczy w otaczającej szarości głębiej odetchnąć zalewając płuca zimnym powietrzem.  Iść potem w stronę rodzącej się łuny uskakując przed falami. Stąpać po piachu i mieć wrażenie, że się jest jednym, jedynym człowiekiem, który podjął się wyprawy w stronę wschodzącego słońca. Niewielu bowiem stać, by opuścić miłe rejony snu, paranoje marzeń i w wietrze wiejącym od morza iść przed siebie w szarości poranka. Kolory jednak szybko się zmieniają. Niebieski ton świtu przechodzi w błękit i szarość, które ustępują delikatnemu odcieniowi różowego, pomarańczu i czerwonego, by stać się znów pomarańczowym, żółtym i cytrynowym. Bo na końcu czeka biel i skrzące się morze. W takich chwilach rodzą się najtkliwsze, kiczowate pocztówki z nieodłączną łodzią, mewą, albo sercem narysowanym na piachu.

   Można bez przeszkód siąść i patrzyć tylko na fale rozbijające się o brzeg i dalekie słońce wynurzające się w powodzi blasku z morza  W takich chwilach można bezkresnej, falującej wodzie powiedzieć o tym, co tkwi w człowieku. Słowa zlewają się  z szumem i nikt nie usłyszy skargi wyrzuconej z siebie w słone morze. I nikt też nie będzie pytał, czy to łzy, czy krople morza na twarzy. Wszyscy wiedzą, że są jednakowo słone...
   Wraca się potem jak z wyprawy życia czując morze na swojej skórze, wiatr w potarganych włosach, lekkość w rozumieniu świata. Jak Polo, Magellan, Drake, jak wielu bezimiennych, goniących za marzeniem, za ostatnim horyzontem. Niespiesznie opróżnia się ładownie swoich kieszeni z piachu, muszli i bryłek bursztynu. Można wtedy zapalić papierosa przy oknie, gdzie rodzi się marzenie o wyprawie, o złotej łunie wskazującej nadejście nowego dnia.


Komentarze

  1. Piękne zdjęcia, tyle w nich nastrojowości i takiego, zamyślenia..

    Warto powracać wspomnieniami do takich miejsc,one same w sobie są swego rodzaju jawą, snem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj :) Dziękuję za pochwałę zdjęć. Faktycznie, nastrojowe chyba wyszły. Teraz zaleję blog wpisami o morzu, ale cóż robić, nazbierało się tego trochę. A wspomnienia...ech, już coś na ten temat pisałem i pewnie jeszcze będę pisał, bo wszak do wspomnień się powraca, jak słusznie zauważyłaś. I obiera się je jak cebulę ;) Pozdrawiam serdecznie :D.

    OdpowiedzUsuń
  3. Eh, to jest coś... Wyjść samemu i podumać. Też tak planowałam, ale Makarona wolałam samego nie zostawiać. A co do cebuli... Zależy jaka to cebula. Za ostrą, wyciskającą potok łez lepiej się nie zabierać. Chyba, że sałatce jej brakuje.

    OdpowiedzUsuń
  4. Witam Cię Chochla ;)Podumać można zawsze, rzecz w tym, żeby nikt nie przeszkadzał. A Makaron, jak znam życie, dałby sobie radę. Ale pewnie następnym razem się uda. Cała rzecz w tym, przy obieraniu cebuli, żeby oczyścić sobie kanaliki łzowe :P Ale jeśli jesteś ciekawa skąd to nawiązanie, to Twoja poprzedniczka na swoim blogu umieściła bardzo fajny tekst, w którym widzę delikatną sugestię Szymborskiej i jej "Cebuli". Pozdrawiam :)WN.
    PS. Czytałem...myślę...pewnie wpiszę coś ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

KOMENTARZE

Popularne posty