Klony albo wieszczba
Droga
była wyboista czyli taka, jaka miała być. Świat migał kolorami rozmazując się w
smugi. I to było dobre. A potem cisza dookoła i we mnie, i niespokojny oddech,
i pot na skroniach. Tak miało przecież być. I było, bo tak chciałem. Stałem na
środku tej wyboistej ścieżki, a drzewa tworzyły leśną aleję. Dobrze było poczuć
pod nogami ziemię i dobrze było zadrzeć wysoko głowę, by spojrzeć na błękit
między koronami drzew. Było bezwietrznie i las stał jakby zauroczony sobą i
było słychać liście, które wirowały opadając. Bałem się nawet szeptać, choć w
głowie miałem tylko jedno słowo – wolność. Szedłem wiec tą wyboistą drogą prowadząc
swój rower, jakby był jedyną rzeczą, która trzyma mnie w realnym świecie. Bo poczułem się jak w baśni zrzucając z siebie
to, co oczywiste. Słońce prześwietlało liście klonów, tych zdrajców zielonego
czasu i wszędzie było żółto i pachniało jesienią. Zupełnie inaczej niż w parku.
W końcu doszedłem do tego miejsca, które sobie kilka lat temu wybrałem i
usiadłem na wyrwanym korzeniu, który wytrawiły deszcze i słońce. Piłem długo tę
swoją herbatę, która stanowi ostatni salut między mną, a starymi czasami.
Dobrze tak było siedzieć i tylko sycić oczy barwami i uczcić uszy szelestem.
Dobrze było docenić wolność choćby trwała godzinę. Była jednak wolnością,
czymś, co nosi się w sobie i czasem uwalnia wraz z krzykiem, albo łzami.
Przeklęta i błogosławiona wolność na dachu, parapecie czy w wędrówce. Rozpisana
na noce nieprzespane i dni ciągnące się w nieskończoność. Ile trzeba odwagi, by
zabić w sobie pamięć, ile trzeba odwagi, by zabić w sobie ten płomień, który
spopiela wszystko i wszystkich? A klony zrzucają liście i jest ciepło, jak na
tę porę roku. Bajecznie i zarozumiale. Bo przecież przyjdą dni stukające
deszczem o parapet. I przyjdą dni, w których się wątpi. Zaprawdę, lepszy sznur
byłby lepszy na gałęzi, niż dni splątane wspomnieniem. Ale przecież koło się
toczy, wciąż toczy. I gwiazdy mrugają, kiedy świat zamyka oczy...
Komentarze
Prześlij komentarz
KOMENTARZE