Wybrzeże snów...

     Zamgliło się, zatarło. Oczy wymykają się kontroli, powieki ciążą i ciążą, a mgły przybywa. Zalewa świat lśnieniem. Delikatnym, mgielnym, nierzeczywistym. Wpadam w kłęby z otwartymi ramionami wierząc, że zrozumiem. Lecę w przepaść bez dna, wpadam w kołyskę czerni...

     I nagle wiem, że znów jest noc. Świeczka się pali roniąc stearynowe łzy. Okno otwarte na gwiazdy, kolonialna szafka pod ścianą.. Wszystko to znam, widzę szczegóły, rozpoznaję zapach nocy. Przekręcam się delikatnie na bok, by jej nie zbudzić. Śpi z włosami rozrzuconymi, które spływają kaskadą po ramionach na poduszkę. Widzę kształt ust, które obrysowane światłem świecy wydają się być z blasku. Mimowolnie przesuwam wzrokiem w dół, a delikatna krzywizna pleców z wyspami kręgosłupa rysuje się cieniem. Wyciągam rękę i delikatnie dotykam kropel potu na skórze. Jest ciepła. Miękka. Dlatego przesuwam rękę dalej i dalej. Wędruję. Stawiam kroki delikatnie czuły na każde poruszenie, na każdy głębszy oddech. Kosmos zwany człowiekiem, planeta zwana ciałem, stukot zwany sercem... Myśli przelewają się przeze mnie, a światło  jest złote. W lustrze stojącym na stoliku widzę jej twarz spokojną z czułą szyją. Oddycha rytmicznie, a wyzwolone piersi unoszą się i opadają. Niepokoją sutki...Wreszcie mogę się przypatrzeć - myślę z samczym zadowoleniem. Powoli wstaję. Idę przez cień do okna. Odwracam głowę i widzę śpiącą. Teraz światło płochliwej świecy oświetla ją dokładniej. Przytłumiony blask włosów podoba mi się szczególnie. Tak samo jak wyzywający pośladek, który który wysunął się spod pościeli... Żałuję, że nie jestem malarzem. Żałuję, że złota zjawa zniknie, kiedy zgaszę świeczkę. Odwracam się do okna. Wdycham duszne powietrze nasycone nocą. Gwiazdy przekomarzają się chichocąc w swoim narzeczu. Któraś spada ciągnąc warkocz, jak zerwana marionetka sznurek. Przymykam oczy. Sen cierpliwie uwiera oczy piaskiem. Przecieram je i wszystko blednie, rozlewa się mgłą. Złotą z wyspami obrazu, z wyspami marzenia...
     Budzę się gwałtownie. Tak, to mój pokój, moje okno, moja szafa. Nie ma świecy i złotego blasku. Jej też nie ma. Wstaję mozolnie trąc niewyspane oczy. Podchodzę do okna. Otwieram w rozgwieżdżoną noc. Zimne powietrze jeszcze chłodzi skórę zgrzaną, jak po biegu. W głowie wiruje mi ciągle sen. Patrzę na zimowe niebo, ale od mrozu gwiazdy wydają się dalekie i milkliwe, a żadna nie chce rozpuścić warkocza złotych włosów. Odwracam się w stronę łóżka, a pokój oblewa poświata ulicznej latarni. Widzę skołtunioną pościel i poduszkę, w którą wsączył się sen. A może sny... wszak są dwa wgłębienia pomyślałem, kiedy na powrót zaczęła ogarniać mnie mgła sennego wybrzeża. A w dali majaczyło okno...

Komentarze

  1. Droga przez sen, skąpana w świetle... Czasem warto przelać marzenia na papier. No i zdjęcia - ciepła abstrakcja, świetne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję A. Dla takich wpisów warto coś robić :)

      Usuń
  2. Sen jest jak światło - krótki, wciągający, porywający, czasami mami nas swoją tajemniczością, ale i momentami irytuje. Tyle wspólnego.

    Piękne zdjęcia.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nienawidzę, gdy sen mnie oszukuje, podsuwa piękne obrazy, miesza w głowie... Nienawidzę, bo po przebudzeniu mam świadomość, że nic z tych wariacji umysłu nigdy nie stanie się rzeczywistością. I tylko patrzeć mogę, gdy reszta zmysłów uśpiona. I wściekać się, że to tylko sen, że to nierealne, że nie stanie się nawet jeśli się odważę. Nienawidzę...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

KOMENTARZE

Popularne posty