Rano nieposłuszne.

             Świt skradał się bezszelestnie. I nie wiem, gdzie zaczął pukać. Czy były to ciemne okna domów, czy łąki, czy szczyty drzew. Szarość otuliła wszystko mgłą, a ja tarłem oczy niegotowe na dzień. W głowie wirował mi jeszcze sen, a w brzuchu czułem zimną wodę wypitą, by go odegnać. Stałem przy oknie wiedząc, że mógłbym jeszcze uciec. Udać, że jest jeszcze noc. Udać przed sobą zmęczenie cicho mamrocząc bluźnierczy pacierz złorzeczeń. Ale stało się. Podłoga była zimna, ale potrzebowałem jej teraz bardziej, niż kawy. Potrzebowałem jej teraz bardziej, niż czegokolwiek. Bo czułem ją. Czułem jej zimno pod stopą, jej pewność i wsparcie. Chłód ogarniał mnie powoli. I to też było dobre, kiedy stałem przy oknie. Nie musiałem wyrywać czasu, nie musiałem uciekać się do wymówek, by być sam. Bo ludzie są towarzyscy. Bo ludzie są ciekawi. Bo ludzie muszą napełnić życie dźwiękiem, by czuć, że coś się dzieje. Jakby nie wiedzieli, że najpierw zaczyna się dziać w nich, w środku - obojętnie czy w głowie, czy w sercu. A przecież zawsze nadchodzi taka szara godzina, kiedy trzeba pomilczeć, napełnić siebie myślą, myślami, rzeką słów albo obrazów. To ważne. Dla mnie. 
             Świt gramolił się zza firanki nabierając rumieńca wschodu. Patrzyłem na łunę rozlewająca się po niebie i widziałem smugi samolotów, które gdzieś tam na wysokościach rozwiał wiatr. I zazdrościłem ludziom siedzącym w fotelach, którzy pewnie patrzyli na mój skrawek świata wiedząc, że czeka ich inne miejsce, wiedząc, że zostawili swoje problemy na ziemi. Zazdrościłem lecącym innych miejsc i innego czasu. Oddalenia. To samo czułem w nocy, kiedy słyszałem pociąg przecinający dźwiękiem czerń przedmieść. Stukot, który rósł i potem się oddalał uwożąc ze sobą tych, którzy wędrują. Chciałbym, chciałbym znów włożyć stary, wysłużony plecak i dobre buty i iść, jechać, lecieć. Dalej, dalej, gdzieś za siódmy horyzont. Już raz to zrobiłem. Był stukot w nocy i obce dworce. Był zapach przedziałów i herbata z termosu i bilet nie wiadomo gdzie. Ale wróciłem, bo wraca się zawsze. Najpiękniejszy trip kończy się w miejscu nieoczekiwanym. I zostają po nim stosy słów i obrazów. Twarzy, które trzeba zapamiętać lub zapomnieć.
            Czułem wilgoć wsiąkającą w buty, które stały się ciężkie. Lubię to. Nie, nie chcę tłumaczyć dlaczego. Zbyt wiele było tłumaczeń i przepraszania. A przecież jestem tylko człowiekiem. Tym, który idzie przez trawę. Nie, nie ma ścieżki. i nie ma mgły. I nie ma celu. I tak jest dobrze. Bo można być szczęśliwym łażąc po rosie, wiesz? Znów poczuć zapach ziemi i trawy. Chwastów, ziół i nieokreślonego zapachu ciała mieszającego się z błękitem. I mieć aparat na szyi i niepokój w sercu. I ciszę, która pozwala ułożyć się ze światem. Z sobą. Tyle słów Ci ofiarowałem, tyle myśli i zdjęć. Tyle siebie dałem, że niknę teraz, blednę, błękitnieję. Znasz za to moje ciemne wnętrze i puch myśli. I metafory strugane wiatrem. I szept na skraju niepoznanego. Ach! i płomień, gorączkę która mnie spala i światy w wyciągniętej dłoni. Ciągle nowe, które rodzą się samoistnie w głowie czekając na Ciebie.
            I dzisiaj opowiedziałbym Ci o rosie, o gładkich kroplach tęczujących w trawie. O tym, jak zbierają się powoli, jak nabierają kształtu, jak pęcznieją odbitym światem.  O tym, że trwają krótko, bo kiedy przyjdzie gwar dnia, to wsiąkają, opadają, nikną i staje się dzień. Staje się zwyczajność. Też piękna, ale w pełnym słońcu. I napełnia się świat głosem, hałasem ze słuchawek telefonów, SMS-ami wysłanymi w pośpiechu. Ale wiesz o tym. Wiem, że potrafisz to dostrzec. Detal, szczegół, okruch, kroplę. Światło płynące, nagły promień. Zupełnie jakbyś słuchała Bacha, kiedy świat wyłania się z pojedynczych dźwięków, które łączą się ze sobą, splatają, przenikają. Aż do chaosu i niezrozumienia. Gdzie ja jestem? Czy jeszcze brzmi akord, czy nastąpiła cisza? A może nastąpił chaos? Bezsens, w którym odnajdę porządek i cierpliwie, dzień po dniu ułożę zrozumienie? Kim jestem na kolanach z kamieniami wbijającymi się w dłonie? Kim jestem, by karmić Cię słowami i obrazem? Rannym szeptem? Błękitem niewypowiedzianym? Snem przebrzmiałym? Kroplą, która drży od oddechu? A może słowem niewypowiedzianym na skraju jutra...?

Komentarze

  1. jesteś drzacą kroplą wrażliwą na oddech Witku... chciałabym, żeby ten swiat potrafił tak"gramlić się zza firanki", cudowne i tyle... pozdrawiam Cię :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję Ci Małgosiu :)) Ładnie odwróciłaś to, co sam napisałem i w sumie mi głupio teraz, bo się wstydzę :D Ale tak napisałem, bo tak gdzieś czułem i wypierać się nie będę. Ciesze się, że Ci się podoba - zwłaszcza, że prawda nieupiększona. Tylko na co komu taka prawda? Pytanie retoryczne. Również Cie pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Zazdroszczę tej podróży...Pozdrawiam Witku

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziwna to była podróż. Bez celu, bez planu. Ale czasem trzeba zostawić wszystko i roztopić się w mijanych stacjach, ludziach. Nabrać dystansu, zgubić się, czekać na pociąg, który nie przyjedzie...Tak myślę. I kiedyś to powtórzę Również Cię pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Fajnie, gdy 190 cm wzrostu się wstydzi...pozdrawiam i dziękuję...

    OdpowiedzUsuń
  6. Hahahahaha :D To nie jest fajne :P

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

KOMENTARZE

Popularne posty