Śmiech...


Struna światła zaplątała się w gałęziach. Oparła się o liście i zapłonęły. A ja stałem obejmując pień i zadzierając głowę w górę. Gdzieś tam u szczytu drzewa wołał błękit rozkołysany, a mnie się chciało śmiać. Ze wszystkiego. Z dzisiejszego dnia, ze swoich słów, z telefonu, który martwo milczał w kieszeni. Z drogi, którą zgubiłem  i z siebie. Nagle wydało mi się wszystko dziecięcą zabawą. Wszystkie te napuszone słowa straciły wartość. Wszystkie te myśli, w które święcie wierzyłem, odpadły suchymi liśćmi.  Poczułem się wolny. I dlatego zacząłem się śmiać dotykając kory drzewa. Dotykając promienia i liści.

Plecak ciążył, ale przecież każdy niesie swój ciężar. Swój krzyż, nawet jeśli nikt go nie zauważa. Więc i ja mogę. I to też było śmieszne. Jeszcze rok temu siedziałem na zwichniętym przez wiatr pniu i szeptałem stare wiersze nikomu nie potrzebne. A dzisiaj stoję wsparty mocno o drzewo śmiejąc się tak, że oczy zachodzą łzami. Bo przecież to wszystko tak śmieszne, bo przecież wszystko to tak banalne. Wystukiwanie wiadomości w telefonie. Sprawdzanie najlżejszego dźwięku zabawki elektronicznej. Czyhanie na słowo, na gest, na ikonkę. Wróżenie z układu wyrazów...Nie, to straszne. Straszne i śmieszne. Jakim stałem się śmiesznym człowiekiem. Brakuje mi jeszcze pudru na twarzy i ust pomalowanych czerwoną szminką w kształt serduszka. Ach! Zapomniałbym...I brwi!! Brwi pracowicie przyciętych żyletką.

Nie mogę przestać się śmiać z siebie. Chciałbym przemówić głosem ulubionej postaci - skrzypiącego i głębokiego głosu faceta. Doświadczonego i zgorzkniałego: "Dzieciaku, włóż dobre buty i wyrzuć mapy. Drogi nie da się zaplanować". Ale nie mam takiego głosu. Mam za to śmiech. I szept. I mam swoje sny, które mglą się pod powieką.

- Co się tak śmiejesz?
- Nie mogę?
- Możesz, ale znów cię nie rozumiem.
- Nie szkodzi, ja sam siebie nie rozumiem. I wiesz, to też jest śmieszne.
- Dureń.
- Tak, wiem, miło mi.
- Nie porozmawiamy dzisiaj. Oparła się o drzewo, jak ja. Gdyby ktoś zrobił zdjęcie...całe szczęście, że nie była to jabłoń. Ironia losu ma swoje granice. Promień dalej tańczył, a ja usiadłem na ziemi wśród liści. Stała i patrzyła na mnie swoimi oczami. I też się uśmiechnęła.
- Co Cię tak bawi?
- Nie zrozumiesz.
- No powiedz.
- Nie zrozumiesz, ja sama nie rozumiem.
Nad nami żarzyły się liście, więc wyciągnąłem piersiówkę, żeby uczcić tę chwilę, kiedy śmiech zatańczył między nami. A potem poszliśmy drogą - ja prowadząc rower, ona patrząc na kolorowy przestwór. Szukaliśmy miejsca, by siąść i porozmawiać. Telefon milczał, jak mi się zdawało, a błękit wołał między drzewami. Znów zapragnąłem szeptu. I uśmiechnąłem się... 

   








Komentarze

  1. ja dziś Witku nie znajduje słow- mam pusta głowę jak kieszeń po cukierkach- nagle się skończyły, czy jest siła na cokolwiek, na reakcje jakąkolwiek, na niekonrolowany śmiech- znowu ta cholerna jesień, znowu cykliczność obejmuje koło czasu i niesie te same obrazy...zrzucę na pogodę...dobrze ujałeś te odczucia - Pozdrawiam Cię serdecznie i dziękuję...

    OdpowiedzUsuń
  2. To ja dziękuję Ci Małgosiu za to, że mimo dzisiejszego, jesiennego dnia, znalazłaś siłę, żeby napisać. A koło czasu...no cóż, obraca się. Tak być musi i nie nam go zatrzymywać, choć żal serdeczny. Ale wiesz...jest jeszcze zaciszny pokój z serdeczną lampą i cichą muzyką. Ze świeczką i dobrym alkoholem odbijającym światło. Czytaj, słuchaj, myśl - kieszeń się zapełni. Zawsze się zapełnia. Pozdrawiam Cię serdecznie :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciągle jestem,jak to drzewo:-)Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

KOMENTARZE

Popularne posty