Deszcz


      Las spał. Po niebie toczył się wał szarych chmur, z których padał deszcz. A ja nie mogłem wytrzymać w domu. Potrzebowałem zmoknąć, potrzebowałem pustki w głowie, potrzebowałem powietrza. Wszystko nawala. Energetyka organizmu się wściekła i produkuje takie ilości ciepła, jakbym miał uratować dziewczynkę z zapałkami. Głowa nawala od pytań, fałszywych dróg myśli i gadania do siebie. Tak jakby proces autodestrukcji zalągł się we mnie gorącym dreszczem i energią reakcji łańcuchowej. Więc trzeba uciec daleko. Najdalej. Niech nikt nie ucierpi. Nie, to nie tak.
Potrzebowałem powietrza. Potrzebowałem zmarznąć. Potrzebowałem miejsc, w których dawno nie byłem. Bo jedni szukają w ludziach słów, których sami nie umieją odnaleźć. Bo jeszcze inni szukają w ludziach wiernych widzów, sami ubierając maskę, by grać, grać, grać popis zwany życiem. A jeszcze inni uciekają by zrozumieć, choć logika, ta stara zrzędliwa ciotka, wykręca się niedyspozycją. A las spał. Po kawałku znikało światło. Zmierzchało, jak to zimą u progu końca roku. Byłem mokry. Włosy, kurtka, spodnie, buty...wszystko przemokło i to mnie cieszyło. Wiem przecież, że nie zachoruję. Bo już jestem chory. Maladie, la maladie d'espoir. Tak, jedno z moich ulubionych opowiadań. Wstydliwa choroba opiewana w sagach starobretońskich. Tam też przecież padał deszcz. Tam też przecież była woda i pomost. Przystań, z której można było wypatrywać białych żagli. A mnie co pozostaje? Ekran telefonu z martwą ikoną powiadomienia. Słowa raniące tak, że bardziej się nie da. Kto pomylił niebo z taflą jeziora? Ja? Znów ja? Znów moja wina? Zmierzchało. Nad zagajnik brzozowy naciągnęła ciemność. Trzeba wracać, choć jeszcze tyle pytań. Dawno tu nie byłem czcząc pamięć o tym miejscu w snach. Błoto chlupotało pod krokami, a jeżyny czepiały się spodni. Łąki były mokre, jak gąbka nasączona wodą. Dostałem to, co chciałem. Zimny, mokry dzień. Zimną, mokrą wędrówkę po miejscach. Telefon milczał. A ja szedłem przed siebie z niewypowiedzianym słowem. Bywa....  

Komentarze

  1. też dzisiaj sięgałam okiem aparatu potakie pejzaże...niezwyłe błoto, deszcz, pustkę...ale w tej szarości był pewien momen, kidy zaświeciło słońce i spojrzałam na nie i podziekowałam za to, że jestem w tym szarym miejscu i doświadczam namacalnie cudu, zachwytu nad codziennością świata, a może raczej jego niezwykłosci w zwyczajności...i nie mam pretensji, że wiał wiatr, że zimno, że mokro- to cud kolejnego dnia, mojego bycia...Twojego również, bo na tym polega też Twoja inność postrzegania...pielęgnuj to, bo masz to w sobie, nikt Ci tego nie odbierze...to piękna wrazliwosc, której brak dwunogim istotom...pozdrawia serdecznie i zrób coś dla siebie...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję Ci Małgosiu za dobre słowo :) Pozdrawiam Cię :))

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

KOMENTARZE

Popularne posty