Bursztynowo


- Co robiisz?
- Nic.
- No co robisz, powiedz?
- Naprawdę, nic. Wielkie nic.
- Kłamiesz. Wiesz co? Myślę, że siedzisz przy biurku. Zapaliłeś tę swoją świeczkę i gapisz się w nią. A potem patrzysz w okno. Ale figę widzisz, bo ciemno. Ale ty tak lubisz. Pewnie jeszcze jakąś muzykę puściłeś. Cicho, cichutko. I pewnie jakiś fortepian, co?
- Taki jestem przewidywalny?
- Nie, ale zbyt dobrze cię znam.
- Zdaje Ci się, że mnie znasz.
- Pff!!, czuję, że stroszy się, jak kotka. Ale nie wiem, co mam powiedzieć. Jak odnaleźć w dniach tę iskrę, która rozpali. Jak odszukać uśmiech na skraju płaczu? Udając? Bo przecież boli, "ja siebie tak bolę", jak pisał Leśmian. To nie jest romantyczne i nie wzrusza. To proza życia, której słoma wystaje z butów oblepionych błotem.
- Rozsypałem bursztyny.
- Co zrobiłeś?
- Rozsypałem bursztyny. No wiesz, takie bryłki żywicy, które skamieniały. Czasami nad morzem można je znaleźć. No i mam takie pudełko, w którym trzymam wszystkie bursztyny. Wszystkie, czyli te piękne, duże i te małe, maciupeńkie, które ledwie większe są od ziarnka piasku. Patrzę sobie na nie.
- I co?
- I nic, po prostu patrzę, podoba mi się ich kolor. Cytrynowy, mleczny, złoty. "Złoty kamień", jak w dzieciństwie. Tylko wtedy zbierałem krzemienie. Leżą sobie na stole i patrzę na nie. Czasami biorę któryś do ręki i łowię jego miękki blask.
- No i po co?
- Czy zawsze robi się rzeczy po coś? Po prostu, chcę na nie patrzeć. Przypominają mi...
- Co ci przypominają?
- Nie powiem ci. Może kiedyś. Nie teraz. Wiesz, zawsze jest jakieś "kiedyś", dla którego warto żyć. Albo czekać. Albo i to, i to. A najlepiej zamknąć oczy i pomyśleć, że skoro tak dobrze mnie znasz, to doskonale wiesz, co mi chodzi po głowie.
- Nie mam pojęcia...
- No to kiedyś ci powiem. A najlepiej wtedy, kiedy się nie będziesz spodziewała. Po prostu otworzę się i opowiem. OK?
- OK.
Jak miałem powiedzieć to, o czym myślałem? O złotych polach, upale i dojrzewającym zbożu? O wietrze, który sprawia, że pola falują? O włosach na wietrze i pyle ścieżki? Nie, nie mogę teraz tego zrobić. Nawet nie mógłbym wspomnieć o porze, która niesie kolor miodu w lipcowy poranek. Która pachnie jeszcze snem i czekaniem. Zapachem skóry i włosów. Ciepłem ciała. Może kiedyś. A na razie rozsypałem bursztyny, jakbym z nich chciał wróżyć. Jakbym rozsypywał runy próbując odczytać przyszłość i mając nadzieję, że to nie fałszywa wróżba. Że jednak nie kieruje nami ślepy los, Bóg o oczach zarośniętych błoną niezrozumienia. Dlatego rozsypałem bursztyny, by zobaczyć ich blask. Złoty, miodowy, gwiezdny. Bursztynowy i szepczący morzem, kiedy fala za falą rozbijają się o brzeg.



Komentarze

Popularne posty