Zapiski z tyłu zeszytu.


Nie, nie lubię pisać w zeszycie od pierwszej strony. Nie wiem czemu. Może nawyk, albo przyzwyczajenie, które przykleja się do człowieka i potem wlecze przez całe życie nie sprawiając kłopotu. Dziwactwo jedno z wielu. Dziwactwo, którymi człowiek obrasta jak wrak statku pąklami i ukwiałami. Czy jest przez to ciekawszy? A może bardziej niedostępny? A może o to właśnie chodzi, żeby odgrodzić się od świata? Teorii jest wiele. Ale  żadna z nich nie mówi czemu nie lubię pisać na pierwszej stronie nowego zeszytu. Za to lubię pisać na ostatniej. I to rzeczy które, z perspektywy czasu patrząc, są o wiele ciekawsze, niż te z przodu. Bo z przodu notatki robione pośpiesznie, zagryzmolone marginesy, czasem podkreślone ważne zdania, sformułowania, słowa. A z tyłu... Z tyłu początek czegoś, co kołowało mi w głowie. Wyrazy zaczynały się mglić, łączyć, żyć swoim życiem niezależnym od tego, co z przodu. Bo z przodu interpretacja Poświatowskiej, pracowicie nakreślone kręgi semantyczne, Eros, Tanatos, Tristan, Izolda, erotyk, autobiografia. Tak, ważny wiersz, również dla mnie.  Bo w człowieku spotykają się dwie siły, jak dwa wiry biegnące sobie naprzeciw. I porywają człowieka raz w jedną, raz w drugą stronę. A może wcale? A na ostatniej stronie list. Kreślony szybko, niestarannie. To nie jest spacer po literach pośród zielonych wzgórz akcentów i pięknych zdań. To nie jest kręta droga logiki, która uparcie choć ospale wije się, by osiągnąć cel - kropkę kończącą wywód. Przód byłby zażenowany. Przód żółkłby ze złości, na takie stawianie liter, na tak haniebne przeskoki formy. Ostatnia strona nie musi się przejmować. Przyjmie wszystko, nawet list niedokończony. Nawet ten pisany w szary, senny dzień.  "Nie wiem jak zacząć, bo tyle chciałem napisać, ale nie zmieszczę chyba wszystkiego w jednym zdaniu. A chciałbym jednym tchem z siebie wyrzucić to wszystko, co nagromadziło się we mnie przez ten cały czas. Jest noc i jest księżyc. I jest parapet i zimna szyba. I jest gdzieś w pokoju świeczka z chybotliwym płomykiem i otwarta książka ze słowami, które bolą, choć są piękne. Tak sobie myślę, że chyba zbyt głęboko popatrzyłem w Twoje oczy kiedyś i dlatego teraz muszę tak pisać. Muszę zachwycać się tymi wszystkimi pięknymi rzeczami, które dla normalnego człowieka są po prostu zwykłe. Muszę tak siedzieć, bo bez tego nie byłoby listu i nie byłoby słów delikatnych, jak pąki jaśminu. Nie byłoby słów pachnących dziką trawą. Nie byłoby...."
Tak, tu się wszystko urywa. List niedokończony, który czeka aż chwycę pióro i dokończę zdanie. Podobno to grzech nie dokończyć listu. Lepiej go podrzeć, a najlepiej spalić. Wszyscy wiedzą o tym przecież, że papier zapisany atramentem najlepiej się pali. Choć teraz listów się już nie pisze. Może i ja powinienem przestać, w końcu i tak ich nie wysyłam. Ale pociąga mnie ich forma pisana na ostatniej stronie. Zupełnie inna niż na początku. A przecież podobna. Bo tęsknota, jakkolwiek by ją nazwać i gdziekolwiek zapisać, zawsze pozostanie sobą.

Komentarze

  1. już mnie nie dziwi, że poruszamy sie w podobnych obszarach:))odczuwa sie w całości tekstu tą ostatnia puentę "Bo tęsknota, jakkolwiek by ją nazwać i gdziekolwiek zapisać, zawsze pozostanie sobą."Pozdrawiam Witku :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ano, masz rację. Masz - Amen... Pozdrawiam Cię :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

KOMENTARZE

Popularne posty