Uśmiech...


Uśmiechnięte mordki wychylały się z trawy. A trawa jest wysoka, bujna, soczysta. Taka właśnie, jaka ma być. Taka, w której można się zgubić, taka, w której można leżeć i patrzyć w niebo. Można też zapleść wianek, można też ustroić nim głowę. Ale ani czas ku temu, ani ochota. Zresztą, idiotycznie bym w tym wyglądał. Niech więc wyciągają swoje uśmiechnięte mordki ku słońcu wiedząc, że nie zerwę ich. Niech więc się kołyszą, bo takie ich prawo. Czemu o tym wszystkim właśnie teraz? Wiem i nie wiem. Chciałbym nie wiedzieć, ale wiem. Tylko nie umiem ubrać tego w słowa. Bo czy komuś potrzeba jeszcze słów? Czy komuś potrzebne są jeszcze historie, które opowiada się przy wschodzie słońca szukając ciepła ręki? Chyba nikomu, albo tym nielicznym chorym na brak snu. Więc właśnie teraz o tym mówię, bo potrzeba mi uśmiechu. Zwykłego uśmiechu, który  pozwoli zapomnieć o tym, co było, jest, a może i będzie. Czas przeszły wskazany, czas przyszły przewidywany. I dochodzi do paradoksu, że więcej oczekuję od uśmiechniętych mordek kwiatów polnych, niż ludzi. Bo od ludzi nie umiem wymagać uśmiechu. Umiem dawać, licząc na cień wzajemności, jak w życiu. I jak w życiu, wolę patrzyć na uśmiechnięte mordki kwiatków polnych. Czemu tych? "Bo kiedy słońce zaczęło malować horyzont na pomarańcz, a rosa zaczęła kroplić się na płatkach, zrobiłem zdjęcie. To pierwsze, ważne. Inne były już tylko konsekwencją. Cieniem." To nic, że mówię zagadkami. Głupi nie przeczyta, mądry nie zapyta. Ale tak już jest. Po prostu jest...

Komentarze

Popularne posty