Serwetki...
Było ciemno, czyli tak, jak powinno być.
No, może nie do końca ciemno, ale knajpa miała atmosferę. Jakieś kinkiety na
każdym stoliku, jakieś obrazki czynu ludowo-robotniczego na ścianach i cudowny
napis pyszniący się na barze „Maszyna to twój przyjaciel, więc szanuj ją i
pielęgnuj”. Ludzi ubywało, bo oto wybijała godzina, kiedy porządni obywatele
zaczynają tęsknić do swoich lub cudzych łóżek, a świat zaczyna się kołysać i
nogi miękną. Tu przy barze było ciszej i muzyka, która dochodziła była
przytłumiona. Właśnie taka, jaka powinna być, kiedy chce się po prostu siedzieć
przy barze i na barowej serwetce coś napisać, pogadać z nieznajomym
człowiekiem. Albo chce się samemu,
wilczym prawem, zwyczajnie napić wódki. Och, nie przesadzajmy. Jeden,
czy dwa kieliszki, to zdecydowanie zbyt mało, jak na jedną noc. Jak mawiają
bywalcy takich miejsc, pije się z różnych powodów – żeby zapomnieć, żeby
zapamiętać, żeby myśleć i żeby nie myśleć. Nie siada się przy barze, żeby być
wesołym. Siada się, żeby stery, które do tej pory trzymało się pewną ręką
wypuścić. Zastanowić się nad drogą, albo pozwolić sobie na niesienie przez prąd
w rejony nieznane. I pije się od myśli do myśli, a wódka musi być zimna. Nie,
nic kolorowego i brzęczącego lodem. I absolutnie żadnych słomek i parasolek.
Świat musi być w takich chwilach prosty. W każdym razie było ciemno, czyli tak,
jak być powinno. No, może nie do końca ciemno. Po prostu idealnie. Jedno nie
było idealne – barmanka. Barmanka, to nie jest dobry pomysł. Barman powinien
być jak spowiednik, filozof i psycholog w jednym. Nie może być nachalny, ale
nie może być też obojętny. Nie może być zabiegany, a z właściwą sobie
lekceważącą leniwością nalewać to, po co przyszli ludzie. Być w tym przypadku
jak aptekarz, który zna siłę lekarstw i umiejętnie je odmierza. A w pewnym
momencie powiedzieć – Dość już na dziś, idź do domu. To umiejętność obca
barmankom, nie wiadomo jak urodziwym.
Przysiadł się gdzieś tak po pierwszej. Albo
też po drugiej. Nie wiem, nie chciało mi się patrzeć na zegar. Po prostu
odwiesił kurtkę na wieszaku i usiadł obok. Zamówił i wypił. Potem znów zamówił
i wypił. Dobrze ubrany, ale już starszawy, o sporej łysinie i trzech
podbródkach. Zagadał niezobowiązująco nie wiedzieć czemu od razu przechodząc na
„ty”. Nie lubię tego, ale widać, że był człowiekiem pracującym z ludźmi i
wygodniej mu było „tykać mnie” i skracać dystans. W końcu siedzieliśmy przy
barze. Opowiedział mi o sobie, a że mówił ładnym językiem, postanowiłem
słuchać. Nie przerywałem, bo kiedy tamy puszczają, to trzeba milczeć. Patrzył
przed siebie, kiedy mówił, choć przed nami była tylko szklana ściana z
butelkami, które mieniły się kolorowo. Ale wzrok miał zapatrzony w głąb siebie,
jakby próbował zrozumieć to, o czym mówi. Jakby próbował uporządkować swój
świat. Polityka, religia, Kant, Schopenhauer, anima i Tuwim. Dajmonion i
Miłosz…. Dużo tego było. Po którejś tam światłej myśli zapytał, patrząc na moją
dłoń, gdzie nosi się obrączkę – A ty rozwodnik?
-
Nie, ja nie z tej strony.
-A
z której?
-
Z żadnej. Może tej ciemniejszej.
-
Odeszła?
-
Nie, nie musiała.
-
A więc to ty…
-
Nie, ja też nie.
-
No więc jak?
-
Ano tak. Sam chciałbym to zrozumieć. Coś nieokreślonego. Coś, co zabiera ci
wszystkie siły, coś, co nie pozwala w nocy spać, coś, co sprawia, że się
tęskni. Że się odchodzi po to, żeby wrócić i znowu tęsknić. Żeby udawać, że
wszystko jest w porządku.
-
Taa…, ale wiesz co? Mogłeś gorzej trafić. Ja na ten przykład…ech – tu wykonał
ruch ręką, jakby błogosławił stołom, krzesłom i kieliszkom przed nami. Napijmy
się jeszcze. Może pod to nieokreślenie? Albo może nawet pod milczenie?
-
Nie mówiłem nic o milczeniu…
-
A nie ma go? I widząc moją minę – No widzisz, to co - pijemy?
-
Możemy.
Wypiliśmy i wtedy
poproszono nas o opuszczenie lokalu. Zamykano. Szliśmy ulicami bez pośpiechu.
Gdzieś tam na wschodzie zaczynało szarzeć, a nasze kroki odbijały się od pustki
miasta. Zatrzymaliśmy się przy sklepie, o tej porze jeszcze zamkniętym. Tu była
kiedyś księgarnia. Dobra księgarnia - powiedział. Pięćdziesiąt lat, kupa czasu.
A teraz spożywczak pod szyldem uśmiechniętego płaza. Wstyd. Ale komu teraz
potrzebne książki. I te rozmowy miedzy ludźmi takie płytkie potem. Takie
przepocone, nieświeże. O, a tam dalej był szewc. Dobrze robił buty. Naprawiał,
kleił, szył. Jak zrobił mi buty, to chodziłem osiem lat. Ale zmarło mu się
gdzieś tak ze dwa lata temu. Znał swój fach i lubił pogadać. Miał swój honor w
tym, co robił. Odprowadziłem go, bo tak trzeba z dobrymi ludźmi. A tam dalej,
jakbyś poszedł, to stała apteka. Jeszcze na kamienicy wmurowane jest godło
Eskulapa. Tam teraz odzież na wagę. Znak czasów, nie? Wszystko się zmienia… -
Miasto żyje, co chcesz, odpowiedziałem. Ma swój rytm, ma swój oddech. Musi się
zmieniać, tak jak my się zmieniamy. Niedługo powiesz, że dawniej było lepiej,
bo robiono lepszą kiełbasę i wódka była smaczniejsza. Uśmiechnął się i nic nie
odpowiedział. Szliśmy dalej już w milczeniu, aż doszliśmy do starego kościoła.
Jego neogotycka wieża strzelała w niebo, a wokół rosły kasztany. Tu nasze drogi
się rozchodziły. On wracał do siebie na plebanię, ja na przystanek. Podał mi
rękę na pożegnanie mówiąc, - dobry byłby z ciebie spowiednik. A z ciebie
barman, - odpowiedziałem. Roześmialiśmy się. Tramwaje zaczynały już jeździć. Pachniało
mokrym, miejskim kurzem. Zaraz będzie autobus, który ukołysze mi drogę do domu.W
kieszeni szeleścił stos serwetek z notowanymi w pośpiechu tekstami. Czekałem. Tak,
mogłem gorzej trafić….
Komentarze
Prześlij komentarz
KOMENTARZE