Słoneczniki...
-
Zachody bywają o tej porze piękne. Zwłaszcza teraz, kiedy światło przebija z
oporem powietrze. Patrzę na niebo i widzę fantastyczne konie obłoków gnające po
niebie i na ich rozwiane frygijskie grzywy. Pojawia się samolot z jego smugą i
przecina baśń malowaną odcieniami błękitu.
-
I ty tak z siebie sam?
-
Przecież mówiłem, że jestem kiepskim poetą
-
Ale powiedz coś jeszcze, proszę…
-
A co chcesz, żebym powiedział?
-
Nie wiem, ale masz taki wyraz twarzy, jakbyś wierzył w to, co mówisz.
-
Bo wierzę
-
No to powiedz coś jeszcze.
-
Przecież cały czas mówię.
-
Ale nie tak.
-
Tak, wiem, że nie tak. Widzisz tamte
dzikie słoneczniki? Lubię je. Lubię ich kolor na niebieskim tle. Przypominają
mi pola słonecznikowe, które ciągnęły się po horyzont, a ja jechałem na tylnym
siedzeniu zapatrzony w okno. Słońce tylko inaczej zachodziło wtedy. Nie było
tak jak tutaj powolnym konaniem, a znikało szybko za horyzontem. I tylko łuna
na niebie długo grała barwami. Samochody jadące z przeciwka wyglądały dziwnie
nierealnie, a ich światła nadawały im wygląd potworów sunących w stronę nocy.
Dobrze było tak jechać przed siebie. I wiesz, nie znałem wtedy jeszcze słów
Stachury mówiących o życiu, jako o wędrówce. Ale chyba wtedy pierwszy raz sam w
sobie je odkryłem. Jesteśmy przecież wędrowcami.
-
Jesteście, mnie nie licz
-
Nie liczę, ciebie tam przecież nie było.
-
Byłam, ja przecież jestem zawsze z tobą, w tobie. Jak to ja, śmierć.
-
A tak, zapomniałem. Więc po co chcesz, żebym opowiadał skoro wszystko wiesz?
-
Może dlatego, że lubię patrzeć na twój wyraz twarzy, jakbyś był gdzie indziej,
albo jakbyś odkrywał coś w sobie. To ciekawe, kiedy ktoś to wszystko odkrywa na
nowo, choć przed nim było tysiące, miliony takich, którzy to zrobili.
- Czy stali się przez to mądrzejsi, piękniejsi,
lepsi?
-
Czasem tak, czasem nie.
-
A ja, jak jest ze mną?
-
Nie powiem ci.
-
No oczywiście, „domyśl się”. Wiesz, czasami jesteś tak bardzo ludzka, że prawie
zapominam, kim jesteś. Jeszcze się w tobie zakocham i tyle będzie.
-
Nie martw się, nie zakochasz się. Mam przecież nie ten kolor oczu, prawda? Ona lubi słoneczniki?
Popatrzyłem
na nią. Ładnie jej było pośród tych dzikich słoneczników. Stała w smudze
światła późnego zachodu i jaśniała ciepłem tak innym od niej samej. Oczy miała
błękitne ze złotym blaskiem. Nic nie mówiła. Ja też zamilkłem. Bo czasem słysząc
prawdę można tylko zamilknąć i chłonąć
słowa, które w nas uderzyły. Obydwoje staliśmy czekając kiedy słońce umrze, by móc
narodzić się znów następnego dnia. Zupełnie tak, jakby dzisiejszego dnia nie
było. Zupełnie tak, jakby żadne słowa nie padły.
Komentarze
Prześlij komentarz
KOMENTARZE