W ukryciu.


Wiesz, kiedy idę przez miasto, to mam nieodparte wrażenie, że brakuje mi ciemnych miejsc. Wszystko pięknie oświetlone, widne, nasycone wściekłym pomarańczem lamp. Ach, żeby nie było, nie ma w tym nic z romantyki, samotności i użalania się do księżyca. Powód jest prozaiczny, jak życie, czyli przyziemny i fizjologiczny. W takich chwilach zazdrości się psom. Zresztą, nie takie myśli przychodzą do głowy, kiedy pije się, by zapomnieć. Ale kiedy się tak idzie i odgłos kroków tłumi wewnętrzne pragnienia organizmu, to przychodzą do głowy myśli obrachunkowe. No bo tak, idę zawiany ulicą, a alkohol paruje ze mnie i to jest dobre. Złem staje się myśl, że spieprzyłem swoje życie. Nie, nie teraz. Tak w ogóle. Alkohol pozwala na skróty i uogólnienia i na ławkę w parku. Więc siadam, bo za coś płacę te pieprzone podatki. Niech mam swoją ławkę choć na pięć minut. A zatem zatrzymałem się na spieprzonym życiu. Dlaczego? Bo szukałem zawsze miłości. Nie, to kłamstwo. Szukałem bliskości, którą może dać miłość. I ta wielka, która porywa i człowiek czuje się bezwolnym, wydanym na pastwę losu; ślepa miłość bez ograniczeń i bez miary. I ta zwykła, kiedy patrzy się w oczy i widzi, że jest się tym, który nie zmieni świata, ale zmieni wszystko od wewnątrz. I komu bez obawy można podać rękę i usta, i kiedy wszystko ogarnie czerń, ciepło swojego oddechu i skóry. Któremu można powierzyć swoje najgłupsze myśli i obawy i krajobraz utrwalony na cyfrowej pamięci aparatu. Może nawet wiersz, jeśli nieopatrznie w sprawę wmiesza się poezja. A poza tym, że jestem zawiany, to wychodzi mi całkiem nieźle diagnoza samego siebie. Spieprzyłem to, widzę teraz. Spieprzyłem to pieprzone życie, bo kiedy idę idealnie oświetlonym chodnikiem mrugają do mnie okna mieszkań. Ciepłe światło sączy się przez firanki ułożone czyjąś dłonią. Ktoś podlewa te kwiaty stojące na parapecie, ktoś chciał nadać pozory oryginalności standardowym pudełkom mieszkań. Ktoś, komu zależy. Ktoś, kto kroi chleb i parzy herbatę. Ktoś, kto wymienia twoje imię w złości, w płaczu, z czułością, z troską. Jak w życiu. Prosto, zwyczajnie, bez przydechu. Zazdroszczę tych okien i tego błogiego snu w piątkową noc. Zazdroszczę. Sam błękitnieję coraz bardziej i czuję, że to marzenie, by dać komuś siebie, będzie niespełnione. Patrzę w gwiazdy, które ledwo mrugają zza smogu i kretyńskich sodówek. I pomyśleć, że jeszcze niedawno chciałem być latarnikiem, który je będzie zapalał, kiedy wieczór błękitnym płaszczem nakryje świat....   

Komentarze

Popularne posty