Niewiadome...
I niczym.
Czasem chce się znać zakończenie. Och, dobrze wiedzą o tym ci, którzy czytają. Otworzyć na ostatniej stronie książkę, zobaczyć ukochane i znienawidzone słowo KONIEC i przeczytać bodaj ostatnie słowo w ostatnim zdaniu. Więc i tak jest, bądź było - choćby miało mi to przynieść żal, chciałbym zobaczyć choć skrawek tego, co będzie. Bo zatrzymałem się w swojej wędrówce. Nie to, że zapomniałem, po co wędruję. Po prostu chcę wiedzieć. Bo przecież nawet, jeśli droga nie ma sensu, a cel jest nieosiągalny wyliczeniami, to ja i tak pójdę. Bo muszę, bo chcę, bo czuję, że inaczej nie potrafię.
Taki jestem.
Tak, wiem.
Tak dużo czasu.
Było i będzie.
Minuty wydłużają się w godziny, godziny w dni, a dni w tygodnie. Tygodnie w miesiące, a miesiące w lata. Czy jednak warto patrzyć na to w ten sposób? A może jednak trzeba spojrzeć na przebytą drogę. Na to gdzie się jest. Poprawić plecak czy torbę, westchnąć i pomodlić się do pyłu drogi, do przydrożnych kamieni, do drzew mijanych. Bo one zostaną w miejscu. A ja idę.
Pójdę.
Dlatego wyciągnąłem znów kulę. Położyłem na stole i wpatrzyłem się w jej wnętrze. Zobaczyłem czerń, zobaczyłem szkło. Położyłem głowę na ręce i czekałem. I nie wiem, kiedy zamknąłem oczy. Wiedziałem, że stoję w miejscu, gdzie wieje wiatr. Wiedziałem, że nie mogę być tu, gdzie jestem. Bo stałem na klifie poszarpanym przez wiatr i deszcz. Pod nogami huczało morze, a ja stałem na zielonym skrawku wpatrzony w zachód. Morze nie było błękitne. To nie było morze z dzieciństwa - słodkie i wypełnione marzeniami o dalekich podróżach statkiem. Było zimne i przez to prawdziwe. Tak jak był prawdziwy klif i prawdziwa była kamienista plaża gdzieś w dole pełna głazów. Wiał wiatr od morza, a ja wystawiłem na niego całego siebie. Chciałbym, żeby mnie porwał, żeby mnie przewiał, żeby wywiał ze mnie myśli, z którymi kładę się i wstaję. Odwróciłem się i zobaczyłem zielone wzgórza ciągnące się po horyzont. I ją, jak stała patrząc na mnie. Włosy falowały jej, jakby była zanurzona w wodzie, a nie stała w wietrze. I wtedy Cię rozpoznałem. Wiedziałem, że to Ty, znałem Twoje imię. Znałem dotyk dłoni i słowa, które wypowiadałaś. Słowa, które szeptałaś. Słowa, które pisałaś. Zbliżyłem się, a Ty patrzyłaś.
Zielono.
A błękit krzyczał słowa, których nie rozumiałem.
Popatrzyłaś na mnie.
W oczy.
We mnie.
W to ciemne miejsce, które chronię.
I patrzyłem na nią, w jej oczy i w nią. W jej miejsca, które chroni.
- Nas nie ma, ale spotkaliśmy się tu na skrzyżowaniu światów. Tu gdzie nie ma "teraz", nie ma "było" i nie ma "będzie"
- Ale nie ma takiego miejsca.
- Jest, tylko o nim nie wiesz. Nie pamiętasz. Tak jak nie pamiętasz kim byłeś. Ale znasz mnie. Zawsze znałeś. I zawsze będziesz wracał.
- Ale przecież....
- Nie pamiętasz. A przecież znasz mnie. Znasz mój głos i moje oczy i wiesz co we mnie jest. Znasz moje imię, tak jak ja przypominam sobie każde z twoich.
- Powiedz mi...
- Nie, to ty posłuchaj. Pytasz o drogę. Pytasz o cel. Chcesz znać koniec opowieści. A przecież ty...
- Co? Co ja?? Wiatr zagłuszył jej słowa. Chwyciłem jej dłonie. Znane. Wyczekiwane.
I wtedy świat się rozsypał w pył. Wirowały skrawki trawy, kamienie i niebo. Świat walił się w podmuchach, pył wirował. Otoczyła mnie czerń. Krzyczałem, wołałem....
Otworzyłem oczy. Na stole stała kula, która była zepsuta. Nie chciała pokazać przyszłości. Choćby kawałka, choćby okruszka. Nie wiedziałem jak przedtem, w którą stronę iść i czy droga ma sens. Ale czy zawsze wszystko ma w życiu sens? Czy zawsze wszystko trzeba przeliczać?
Czy zawsze trzeba...
Bo przecież inaczej nie potrafię.
Tylko po swojemu, tylko z wolą napiętą by iść...
Bo przecież taki jestem.
Do końca i poza koniec.
Aż do niewiadomego...
ŚWIETNY TEKST...zaskoczyło mnie to "uderzenie w stół" , nagle coś sie rozpada- dynamicznie...nie ma wyciszenia jak to czyniłeś w wielu swoich tekstach dotyczących spotkań...podoba mi się
OdpowiedzUsuńA widzisz...podobno mógłbym uczyć chaos chaosu :P Dziękuję Ci Małgosiu :) Miód na serce i wskazówka :)
OdpowiedzUsuń