Niewiadome...


     Myślałem, ze potrafię. Nie, nie potrafię. Nie potrafię sprawić, żeby szklana kula przemówiła. Przeczytałem mądre (!) poradniki pełne bełkotu i nic. Nie potrafię sprawić, żeby kula pokazała mi to, co będzie. Martwiło mnie to. Gniewało. Bo tak bardzo chciałbym wiedzieć, co będzie. Bo kiedy się jest czekaniem, to przychodzi taka chęć, by zapytać o jego sens. I nie jest ważne, czy umie się czekać schylając głowę, czy rzuca się jak w majaku skracając czas wszystkim.
I niczym.
Czasem chce się znać zakończenie. Och, dobrze wiedzą o tym ci, którzy czytają. Otworzyć na ostatniej stronie książkę, zobaczyć ukochane i znienawidzone słowo KONIEC i przeczytać bodaj ostatnie słowo w ostatnim zdaniu. Więc i tak jest, bądź było - choćby miało mi to przynieść żal, chciałbym zobaczyć choć skrawek tego, co będzie. Bo zatrzymałem się w swojej wędrówce. Nie to, że zapomniałem, po co wędruję. Po prostu chcę wiedzieć. Bo przecież nawet, jeśli droga nie ma sensu, a cel jest nieosiągalny wyliczeniami, to ja i tak pójdę. Bo muszę, bo chcę, bo czuję, że inaczej nie potrafię.
Taki jestem.
Tak, wiem.
Tak dużo czasu.
Było i będzie.
Minuty wydłużają się w godziny, godziny w dni, a dni w tygodnie. Tygodnie w miesiące, a miesiące w lata. Czy jednak warto patrzyć na to w ten sposób? A może jednak trzeba spojrzeć na przebytą drogę. Na to gdzie się jest. Poprawić plecak czy torbę, westchnąć i pomodlić się do pyłu drogi, do przydrożnych kamieni, do drzew mijanych. Bo one zostaną w miejscu. A ja idę.
Pójdę.
     Dlatego wyciągnąłem znów kulę. Położyłem na stole i wpatrzyłem się w jej wnętrze. Zobaczyłem czerń, zobaczyłem szkło. Położyłem głowę na ręce i czekałem. I nie wiem, kiedy zamknąłem oczy. Wiedziałem, że stoję w miejscu, gdzie wieje wiatr. Wiedziałem, że nie mogę być tu, gdzie jestem. Bo stałem na klifie poszarpanym przez wiatr i deszcz. Pod nogami huczało morze, a ja stałem na zielonym skrawku wpatrzony w zachód. Morze nie było błękitne. To nie było morze z dzieciństwa - słodkie i wypełnione marzeniami o dalekich podróżach statkiem. Było zimne i przez to prawdziwe. Tak jak był prawdziwy klif i prawdziwa była kamienista plaża gdzieś w dole pełna głazów. Wiał wiatr od morza, a ja wystawiłem na niego całego siebie. Chciałbym, żeby mnie porwał, żeby mnie przewiał, żeby wywiał ze mnie myśli, z którymi kładę się i wstaję. Odwróciłem się i zobaczyłem zielone wzgórza ciągnące się po horyzont. I ją, jak stała patrząc na mnie. Włosy falowały jej, jakby była zanurzona w wodzie, a nie stała w wietrze. I wtedy Cię rozpoznałem. Wiedziałem, że to Ty, znałem Twoje imię. Znałem dotyk dłoni i słowa, które wypowiadałaś. Słowa, które szeptałaś. Słowa, które pisałaś. Zbliżyłem się, a Ty patrzyłaś.
Zielono.
A błękit krzyczał słowa, których nie rozumiałem.
Popatrzyłaś na mnie.
W oczy.
We mnie.
W to ciemne miejsce, które chronię.
 I patrzyłem na nią, w jej oczy i w nią. W jej miejsca, które chroni.

- Nas nie ma, ale spotkaliśmy się tu na skrzyżowaniu światów. Tu gdzie nie ma "teraz", nie ma "było" i nie ma "będzie"
- Ale nie ma takiego miejsca.
- Jest, tylko o nim nie wiesz. Nie pamiętasz. Tak jak nie pamiętasz kim byłeś. Ale znasz mnie. Zawsze znałeś. I zawsze będziesz wracał.
- Ale przecież....
- Nie pamiętasz. A przecież znasz mnie. Znasz mój głos i moje oczy i wiesz co we mnie jest. Znasz moje imię, tak jak ja przypominam sobie każde z twoich.
- Powiedz mi...
- Nie, to ty posłuchaj. Pytasz o drogę. Pytasz o cel. Chcesz znać koniec opowieści. A przecież ty...
- Co? Co ja?? Wiatr zagłuszył jej słowa. Chwyciłem jej dłonie. Znane. Wyczekiwane.
I wtedy świat się rozsypał w pył. Wirowały skrawki trawy, kamienie i niebo. Świat walił się w podmuchach, pył wirował. Otoczyła mnie czerń. Krzyczałem, wołałem....
   Otworzyłem oczy. Na stole stała kula, która była zepsuta. Nie chciała pokazać przyszłości. Choćby kawałka, choćby okruszka. Nie wiedziałem jak przedtem, w którą stronę iść i czy droga ma sens. Ale czy zawsze wszystko ma w życiu sens? Czy zawsze wszystko trzeba przeliczać?
 Czy zawsze trzeba...
Bo przecież inaczej nie potrafię.
Tylko po swojemu, tylko z wolą napiętą by iść...
Bo przecież taki jestem.
Do końca i poza koniec.
Aż do niewiadomego...
 

Komentarze

  1. ŚWIETNY TEKST...zaskoczyło mnie to "uderzenie w stół" , nagle coś sie rozpada- dynamicznie...nie ma wyciszenia jak to czyniłeś w wielu swoich tekstach dotyczących spotkań...podoba mi się

    OdpowiedzUsuń
  2. A widzisz...podobno mógłbym uczyć chaos chaosu :P Dziękuję Ci Małgosiu :) Miód na serce i wskazówka :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

KOMENTARZE

Popularne posty