Jeśli...
Przeglądam
swoje zdjęcia – tak, czasami to robię. Patrzę na to, co zmieniło się w moim
spojrzeniu. Spoglądam na swoją pracę wyszukując błędów, niedopatrzeń,
niedoskonałości. Bo przecież są częścią mnie, więc muszą być niedoskonałe.
Szukam zmian w sposobie robienia zdjęcia, w sposobie kadrowania. Może to
nieciekawe, ale uczę się sam od siebie – trudna praca. Ale przecież chciałem
robić zdjęcia, chciałem usłyszeć dźwięk migawki ten jedyny i niepowtarzalny w
swoim aparacie. Tak, nikomu nie pozwalam go dotykać. Bo jestem przesądny.
Wiesz, dawniej Indianie wierzyli, że aparat kradnie im dusze. I coś w tym jest,
coś w tym jest… Ale ja przecież nie o tym. To sprawy, które zahaczają o mistykę
– śmieszne? Może, każdy ma swoje dziwactwa. Więc i ja mam swoje. Ale kiedy patrzę
na swoje zdjęcia, to widzę wciąż to samo. Krople, liście, chmury, słońce. Nic
się nie zmienia. Nudne, prawda? Zupełne tak, jakby moje życie było wyprane z
tego dreszczu ekscytacji, z adrenaliny stawiającej na nogi, z drżenia serca.
Wiosna, lato, jesień i zima i wciąż te same zdjęcia. Zawsze przypominam sobie
wtedy „Konopielkę” i cudowne słowa – słońce wstaje na wschodzie i zachodzi na
zachodzie. Śmieszna może taka prawda, ale ktoś, kto czytał ten tekst wie, że to
są podwaliny świata Kaziuka i to jest piękne. Że niby te słowa są piękne? Nie,
nie słowa są tu ważne, a sposób w jaki zostają wypowiedziane – jako coś
ważnego, jak modlitwa, jako coś mojego, własnego – moja własna mądrość, którą
odkryłem i w nią wierzę. Więc co z tego, że zdjęcia są podobne, kiedy ja
właśnie tak widzę świat. I tak go opisuję, jako summę dźwięku, obrazu i tego,
co we mnie. A co jest we mnie? Podobno każdy z nas nosi w sobie ból, o którym
nie może powiedzieć światu. Bo nie da się go wypowiedzieć ani szeptem, ani
stawiając pochylonych liter na kartce papieru. I paradoksem staje się dążenie
do tego, że im bardziej chcemy wypowiedzieć to, co w nas, tym bardziej nie
umiemy. I próbujemy dalej, wciąż dalej. Do śmierci? Nie, ta bohaterka odeszła w
„Poza sezonem”. Dlaczego? Bo była Śmiercią, trudno się było z nią dogadać.,
widziała świat i ludzi po swojemu. Niczego nie tłumaczyła tylko gmatwała, a ja
potrzebuję czegoś, co jest proste. Prostych słów, prostych historii, prostego
bycia. Zwykłego snu, z którego budzi się człowiek wiedząc, że obok leży ktoś,
kto staje się, jak w logice – elementem potrzebnym i koniecznym. A może miałem
to powiedzieć inaczej? „Zwykłego snu, z którego budzi się człowiek słysząc
oddech drugiego człowieka, czując jego ciepło i mając ochotę dotknąć jego skóry”?
Tak lepiej? Nie wiem. Może miałem napisać o wiadomości w telefonie, kiedy powieki
opadają, a on nieznośnie brzęczy, choć wiadomo, że czekało się na ten dźwięk
cały dzień, tydzień, miesiąc… Przewartościowało się wszystko, ale bez obaw.
Zapalam świeczkę przecież. I znów patrzę na zdjęcia. Na liście klonów, na
liście brzóz o kształcie serca, na kwiaty jabłoni. I wiesz, widzę w nich
siebie. Niedoskonałego. Czytam słowa nagłe, czytam słowa, które szeptałem. I
wciąż wiem, że nie wypowiedziałem tego, co we mnie głęboko.