Koński targ...

 

          Światy mijają niepostrzeżenie. Światy rąk, ust, słów. Światy mijają ostatecznie, by odrodzić się w naszej pamięci, albo w opowieściach. I tak jest chyba dobrze, nie sądzisz? Co mija, mija ostatecznie, ale jeśli wraca, to tylko cieniem tego, co było. Że niby znów mówię o ludzkim życiu? Też. Ale zanim zacznę to, co chcę, to powiem ci coś. Jakiś czas temu czytałem romanse. Romanse współczesne, czyli czytadła. Nie wiem czemu. Może z naturalnej potrzeby wzruszeń, może po to, by odszukać czegoś, czego nie umiałem zdefiniować, a może zwyczajnie, z braku słów. I wiesz, w tych wszystkich książkach schemat był podobny. Ona w podróży skądś, dokądś. On odludek, najczęściej czarny charakter. W tle miejsce szkicowane szybko, przeraźliwie nijak, jakby było tylko tłem dla uczuć, które mają wybuchnąć. Albo inaczej, kiedy padają nazwy, daty. Kartki z przewodnika płyną przez przestrzeń zupełnie po nic, zupełnie po nic. Nie mogę inaczej, wiesz? Nie mogę, bo w uszach mam jeszcze ciche popołudnie, które dźwiękiem kół ciął tramwaj wspinający się na nasyp. Już zawsze będę pamiętaj ten dźwięk, który z daleka narastał, a potem rozlegał się dźwięk tramwajowego dzwonka i szum kół na torach malał i znikał. Działo się to również w nocy, która kołysała mnie zapachem mojego pierwotnego domu. Ale nie o tym ci opowiem. Opowiem ci o świecie, który był zbyt duży dla moich małych stóp. A kiedy zmalał, to zmieniłem się ja, a on sam zmienił się w karykaturę siebie. Za mostem od zawsze stały domy. Kamienice. Żydowskie, jak mawiała moja prababka, a ta wiedziała, co mówi. Przed wojną właśnie tak ten świat wyglądał – świat geszeftów i fabryk. Tak bardzo przypomina mi świat Prusa, że kiedy czytałem „Lalkę”, widziałem oczami wyobraźni ten świat, który dla mnie był egzotyką i  miejscem, które było od zawsze. Zawsze też pachniał smołą, dymem i węglem. Stoją więc kamienice, które kryją w swoich trzewiach historię o pierwotnych mieszkańcach, którzy ulecieli z wiatrem wiejącym nad Oświęcimiem, Treblinką i Buchenwaldem. Nikt nigdy o nich nie mówił, bo po co. Prababka tylko wspominała o jakimś Żydzie, który w piwnicy domu spał w skrytce zrobionej pod węglem. Wychodził nocą, by wdychać zimne powietrze przesycone dymem z kopalni i fabryki. O, widzisz, to dom, w którym mieszkała fotografka. Kiepska, jak sądzę, patrząc na zdjęcia mojej matki i wcześniej babki. Usta podrasowane ołówkiem, zgodnie z ówczesną modą. Zapiła się na śmierć osierocając swój zakład, który jeszcze długo, długo miał założone kraty, przez które zerkały portrety ludzi, którzy dawno już odeszli. Naprzeciwko był zupełnie inny świat – kopalnia. Dojna krowa, która zestarzała się i umarła, ale wspomnienie o obracających się kołach szybu wyciągowego jest ze mną wciąż. A dalej? Dalej rozciągał się Modrzejów z całym urokiem kamienic, o których ci mówiłem. Jest dom właściciela fabryki, jest i dom, w którym mieszkał lekarz ratujący życie mojej prababki, a potem babki, aż dwa razy. Prababka mówiła o nim z nabożnym lękiem i szacunkiem, a na cmentarzu zapalała znicz w podzięce za darowane życie. A dalej? Dalej były kamienice już zniszczone czasem, choć ciągle witające słońce dzień po dniu. Kiedy biegłem chodnikiem mijałem je swoim pędem, nie zastanawiając się nad ich losem. A one przyjęły mnie, jak przyjmuje się kolejne szczenię, które dopiero po czasie zrozumie gdzie i kim jest. Była apteka, która po wojnie i zmianie ustroju zdechła, jak większość interesów w tej okolicy. Była i poczta, która pewnego razu przestała przyjmować rachunki i nie miał kto przybijać stempla na liście. Straszyła kłódka, którą po czasie ktoś wyrwał i zaczął się inny czas. A dalej był targ koński, którego moje młode nogi nie pamiętają. Wiem, że był. Pamiętam nawet furmanki, które woziły węgiel. Ale ten świat zniknął. Dalej był stary most wybity brukiem. Most, a pod nim wiecznie brudna i skołtuniona Czarna Przemsza. Za nią, tą umowną granicą, ciągnęły się Mysłowice, które witały kapliczką i wieżą kościoła.  Ale to był już inny zupełnie świat, o którym kiedyś ci opowiem. Przyjechałem tu po to, żeby zrobić zdjęcia. Sam nie wiem po co. Ale czasem robi się zdjęcia nie szukając piękna, światła, przestrzeni. Nie szuka się architektonicznego cudu. Ten świat, który minął, nie wróci. Jest we mnie i w opowieściach, które sączyła we mnie prababka. Dla niej też był to inny świat, który ją przygarnął. Tę dziewczynę, która pamiętała łąki i podkrakowskie pola. Która potrafiła podpisać się cyrylicą. Dla babki ten świat był oczywisty i pod koniec życia patrzyła, jak rozpada się wszystko to, co pamiętała. A ja? A ja widzę kolejną transformację tego świata. Czegoś nieuchronnego, które przychodzi nie wiadomo skąd. Nawet krzyż, który stał, odkąd pamiętam przy pewnym domu, czyjaś ręka przeniosła w nowe miejsce. A może i dobrze?...    




































 

Komentarze

  1. Wiesz, "lubię Cię czytać". Pięknie napisane wpomnienie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci bardzo serdecznie Polu. To naprawdę, naprawdę miłe :)) I bardzo się cieszę! Pozdrawiam Cię :))

      Usuń
  2. Ja bardzo lubię takie sentymentalne wpisy, więc Twój też mi się bardzo podoba. Nawet jeśli to tylko zgliszcza, to bardziej czuć w nich życie niż w tym, co teraźniejsze. Przychodzi taki czas, że zupełnie inaczej patrzy się na te miejsca. Wcześniej wywoływało to we mnie smutek, że to jakiś koniec, ale przecież musi być koniec, żeby nadszedł początek. Zachłannie więc fotografuję, żeby jeszcze je choć w takiej postaci utrwalić, aż znikną zupełnie. A smutne jest jeszcze to, że babcie i prababcie opowiadały, a się nie słuchało. Tzn. dzieci słuchały, ale były za małe, żeby zapamiętać. Do dzisiaj mam pretensje do mamy, że nic nie pamięta, co jej babcia opowiadała, albo nie chce celowo ze mną współpracować, bo na razie bardziej zaprzątają ją historie współczesne, które znowu mnie w ogóle nie interesują. Może jeszcze jest za młoda. Też się kiedyś umiałam podpisać cyrylicą, ale to tak odległe czasy, że już nie wiem, czy może mi się tylko wydaje. Ale podręcznik do staro-cerkiewno-słowiańskiego w domu mam, więc zawsze mogę powtórzyć, jakoś nie mogłam się go pozbyć. Tak to trafiłeś w moje czułe struny tym wpisem, pozdrawiam Cię bardzo serdecznie :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wychodzi na to, ze z sentymentalizmem mi do twarzy :))) Żartuję oczywiście, ale czasami człowiek przypomina sobie różne historie i sam właściwie nie wie, że ma je, nosi w sobie. Wiesz, podobnie jak Ty byłem zbyt mały, by dokładnie słuchać. A też i ani prababka, ani babka nie były bardzo skłonne do opowieści. Może akurat nie trafiałem na "ten czas", albo byłem zbyt mały? Albo wszystko po trochu. Mimo, że byłem dzieckiem, które przedkładało towarzystwo dorosłych, to jednak dorośli nie byli skłonni traktować mnie na tyle poważnie, by opowiedzieć "wszystko". Tę opowieść o Żydzie usłyszałem kilka tygodni przed śmiercią babki, która wiedziona jakimś odruchem zaczęła opowiadać.
      Bardzo mi się podoba Twoje stwierdzenie, ze zachłannie fotografujesz. Jest mi to bardzo bliskie. Bo to właśnie nasza zachłanność w jakiś sposób zatrzyma na obrazku czas.
      No to teraz Cię złapałem! Skoro masz podręcznik do SCS, to musiała być polonistyka, nie ma siły!! Ja też umiem podpisać się cyrylicą, bo wałkowałem i w podstawówce i w liceum ten język. Studia też mnie przed nim nie ocaliły, więc nawet czytać jeszcze potrafię i nawet rozumieć. Paradoksem jest jednak podpis prababki, która chodziła do rosyjskiej szkoły. Potem stała się poddaną Franciszka Józefa. A to miejsce, które opisuję jest historycznie szczególne, bo dwa, trzy kilometry dalej leży kamień Trzech Cesarzy. Stąd rozchodziły się ścieżki w trzy różne światy. I tu można było łatwo zmienić narodowość przechodząc przez granicę.
      I wiesz, kiedy pisałem ten tekst, to miałem świadomość, ze nie napisze wszystkiego. Bo i wszystkiego nie da się napisać. Można tylko opowiedzieć. Bo przecież opowieści są najważniejsze - one były pierwsze :))
      Dziękuję Ci za komentarz i za SCS (Boże, ile wspomnień...) Bardzo, bardzo serdecznie Cię pozdrawiam i wracam do Twoich dmuchawców. Naprawdę, urokliwie Ci wyszło światło! Chłodu w ten upał i spokoju dla Ciebie :)))

      Usuń
  3. A mnie na myśl przyszła historia z czasów wojny, którą opowiadała moja mama. Mama była wtedy bardzo małą dziewczynką, moja ciocia , a jej siostra urodziła się w czasie wojny. W Łodzi, jak wszędzie była wielka bieda, a jedzenie było wielkim skarbem. Mieli sąsiada Niemca, który przynosił chleb i mleko dla niemowlęcia. Dzielił się choć sam miał niewiele. I dlatego choć to ten naród sprowadził na nas to ogromne nieszczęście, nie można uogólniać i skreślać ludzi, bo przecież wśród mieszkańców każdego kraju można znaleźć i bezlitosnych krwiopijców i ludzi o gołębim, ogromnym sercu.
    Przepraszam Witku, ale tak jakoś mi się przypomniało czytając Twoją historię, a raczej wątki rodzinnej sagi. Musiałam zobaczyć , gdzie leży Modrzejów (piękna nazwa). I wiesz, to dobrze, że poszedłeś tą ścieżką, że zrobiłeś zdjęcia…w ten sposób pozostaną , choć może budynków, ulic już nie będzie. Pozostaną nie tylko w myśli, we wspomnieniu, ale zostaną tutaj w wirtualnym świecie, bo przecież czy chcemy czy też nie, to jest też świat, świat równoległy, oby nie jedyny.
    Witku, Ty wiesz, że czarno – biała fotografia do mnie przemawia bardzo, a w takim wydaniu tym bardziej. Zdjęcia są świetne, ogromnie podoba mi się zarówno tonacja wpadająca w błękit, jak i szczegółowość i szerokokątność kadru.
    Macham do Ciebie ze znów dusznej i parnej Łodzi i pozdrawiam bardzo, bardzo serdecznie, tym bardziej, że od jutra powędruję leśną dróżką z nadzieją na chłodniejszy czas, czego i Tobie życzę z całego serca:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście Elu, masz rację. Wszelkie uogólnienia zawsze szkodzą. Już nie będę opowiadał kolejnej historii, ale to racja, o czym piszesz. Ale na jedno chciałem Ci zwrócić uwagę - spójrz, ile w człowieku opowieści, które mimowolnie zbiera idąc przez życie. Nawet, jeśli nie są to jego przeżycia, to jednak czuje się ich właścicielem. Są przecież składnikiem rodziny. Pewną rodzinną opowieścią, którą przekazuje się dalej. Choć czasem z przekazaniem są pewne problemy. Ale to tez dowód, że jesteśmy sumą opowieści. Ciekawi brzmi, prawda? Człowiek, jako żywa powieść. I chyba z takich założeń wyszli twórcy biblioteki, która wypożycza ludzi, by nam opowiedzieli swoją historię. Kiedyś mnie to dziwiło, a teraz przestało.
      Sprawdziłaś na mapie :)) Tak, to ładna nazwa. Ale właściwie niepełna. Prawdziwa, to Niwka-Modrzejów. Jak to zwykle u mnie, nic nie może być jednoznaczne. Także tutaj, to nie jedna dzielnica, ale granica dwóch dzielnic. I pogranicze Śląska i Zagłębia. Dziś to Śląsk, ale w mentalności autochtonów wciąż funkcjonuje ta granica na Przemszy.
      Właściwie sam byłem zaskoczony tym, ze chciałem pokazać to miejsce. Bo to miejsce prywatne. Trochę intymne, a trochę takie, z którego się wyrasta. Dawniej było inne, potem transformowało w latach dziewięćdziesiątych w stronę bieda-dzielnicy, by upadać systematycznie przez pierwsze dziesięciolecie XXI wieku. Teraz powoli się odradza. Stare pokolenie górników bądź nie żyje z przepicia (wiem co mówię), bądź zmienili zawód i sposób życia. Dzielnice się zmieniają, jak i sam świat. I w sumie dobrze, że jest aparat, którym możemy to uwiecznić. Poniekąd w Łodzi masz świetną okazję widzieć na żywym organizmie tę transformację. Np elektrownia (świetna robota). No i oprócz zdjęć zostają opowieści. Coś, co uważam za bardzo cenne. Nawet jeśli opowiedziane w domowym zaciszu przy herbacie. Inny świat :))
      Elu, dziękuję Ci bardzo za tę opowieść. Zupełnie inna od tej, która sam opowiedziałem, ale czy ma to znaczenie? Są przecież różne opowieści. I zazwyczaj są dopełnieniem miejsc, które są nam bliskie. I to jest właśnie piękne. Opowieść i miejsce.
      Dobrego światła dla Ciebie, uśmiechu, wypoczynku i kapitalnych kadrów dla Ciebie :)))
      Również macham i pozdrawiam Cię serdecznie :)))

      Usuń
    2. Przeniosłeś mnie Witku swoim wpisem do pewnego małego miasteczka na Pomorzu.
      Nic specjalnego. Rynek, kilka uliczek, szkoła, kościół, cmentarz na górce i jezioro. Od hotelu przy rynku szło się kilkaset metrów wzdłuż jeziora do plaży. Długa to była droga dla moich małych nóżek w dresowych spodniach z wypchanymi kolanami. Ale warta przejścia, bo na plaży był żółty piach, pomost i stara skocznia, a także drewniana buda, gdzie można było kupić różową oranżadę. Do dziś czuję jej smak:)) Wakacje mojego dzieciństwa.
      Ale później również wielokrotnie tam bywaliśmy z bratem, bo było tam jeszcze coś więcej niż wspomnienia naszych dziecięcych zabaw. Była „grusza prababci”. To drzewo za każdym razem musieliśmy obejrzeć i czuliśmy przy tym radość, wzruszenie, ale również zaciekawienie, bo w ogrodzie czaiła się tajemnica. Ogród był na tyłach domu, który należał od przedwojennych czasów do naszej rodziny. Nawet w czasie wojny mieszkała tam przez kilka lat nasza mama, wysłana tam jako kilkuletnie dziecko dla bezpieczeństwa. Jednak my naszą „gruszę prababci” oglądaliśmy jako dorośli ludzie przez płot, bo dom należał już do kogoś innego…
      I tu okazuje się, że historia jest wielowarstwowa. Moje miasteczko dziecięcych wakacji odsłoniło niedawno przede mną swoje tajemnice. Po śmierci mamy, odziedziczyłam całą walizkę wspomnień – zdjęcia, stare dokumenty, listy. I po lekturze tych właśnie poznałam opowieści o domu, o ludziach w nim mieszkających, dowiedziałam się tego, czego nie mówiło się kiedyś małym dzieciakom. Powiało historią, ale taką bliższą, bo dotyczącą własnych przodków.
      Nadal uwielbiam to miasteczko, zupełnie zwyczajne, ale niezwykłe.
      I dziękuję Ci Witku, że swoim wpisem znowu mnie tam przeniosłeś, że Twoje słowa i fotografie przywołały wspomnienia. Bo piszesz nie o swoim miasteczku, ani nie o moim, ale o tym co jest w nas wszystkich. Bo każdy ma takie swoje własne miasteczka…
      Pozdrawiam serdecznie planując kolejne podróże, bo warto „wracać, tam gdzie byłem już” :))


      Usuń
    3. Świat naszego dzieciństwa nigdy nie jest specjalny. Jest mały, choć wydaje nam się ogromny. Nie jest specjalny, bo i specjalny być nie może. Dopiero nasza wyobraźnia czyni z niego miejsce specjalne. Może dlatego, ze pierwsze? Albo to, które już było, które zastaliśmy, zatem takie, które trwało. I to jest chyba fenomen (kolejny) naszego życia, że wciąż mamy co odkrywać. Kolejne warstwy, kolejne pokłady historii, w których i my uczestniczymy. I powiem może coś, co będzie truizmem, ale dziś wypowiedzenie takiego truizmu, to komfort - jesteś bogata. Bogata wewnętrznie. Może to i śmiesznie brzmi, bo przecież ani najeść, ani napić się za to nie można. Ale masz tę wiedzę, z której rodzą się historie. Kiedyś, dawno, dawno temu przeczytałem zdanie pewnego amerykańskiego pisarza, który twierdził, że Amerykanie są najszczęśliwszym społeczeństwem, bo nie mają swojej historii. Czas jednak zweryfikował to bardzo. Obserwuję kulturę amerykańską i widzę, że temat korzeni, pochodzenia, mitotwórczych opowieści jest dla nich swoistym tabu, o którym nie chcą rozmawiać. Uważają to za sferę sakrum, bo przeszłość zawsze tworzy człowieka. A w każdym razie daje mu swego rodzaju świadomość. A to czasami bardzo dużo. Choć z drugiej strony jestem przeciwnikiem "polityki historycznej" w wykonaniu rządzących. Raz, że niewiele to znaczy, dwa, jest chybione. Bardzo chybione. Ale to temat rzeka.
      W każdym razie kiedy otworzyłem mail (bo tam przychodzą wszystkie komentarze), to ucieszyłem się dwa razy. Raz, ze skomentowałaś, drugi raz, kiedy przeczytałem o gruszy. Dobre i ciepłe wspomnienie. Dobra historia, która sprawiła, ze się uśmiechnąłem. Bo tak to powinno wyglądać. Bo zawsze jest jakieś miejsce i jakieś wspomnienie, do którego warto wrócić. Zawsze jest jakaś historia, którą warto znać. Bo niby mentalnie mamy komputery, smartfony i Internet, żyjemy w chmurze i nawet w niej pracujemy. Ale to tylko pozory. Ciągle siedzimy przy ognisku i słuchamy opowieści.
      Aniu, bardzo, bardzo dziękuję Ci za komentarz i za historię. Życzę Ci dobrego światła, dobrego humoru i dobrej pogody. No i macham z daleka :)))

      Usuń

Prześlij komentarz

KOMENTARZE

Popularne posty