Jedno słowo...

 

Mike Oldfield - Arrival

             Najlepsze w ostatnim dniu jest to, że można o nim zapomnieć. Co prawda pozornie i nie do końca, ale można przed sobą poudawać, że to wcale nie tak, że to wcale nie już. Bo tak naprawdę zaczyna się to kilka dni wcześniej. Przychodzi taka chwila, że człowiek myśli ile jeszcze zostało. A potem szybko odgania tę myśl, bo przecież teraz jest teraz. A potem nagle, choć wcale nie tak nagle, przychodzi ranek, otwarte oczy i krzątanie się z myślą, że właśnie zaczął się dzień, na dzień przed odjazdem. Niby cały, a pokawałkowany. Niby jest jeszcze trochę czasu, ale zakurzona walizka stoi, jak niemy wyrzut sumienia i co rusz wchodzi człowiekowi w oczy. Najlepiej wtedy wyjść. Pół biedy, jak wbiega się w strunę jasnego światła. Ale jeśli wpływa się w szarość, jest gorzej. Bo człowiek idzie i myśli, że to ostatni dzień. Kroki nie są takie prężne, jak na początku. Bo i po co. Po prostu idzie się w szarość, która połyka. I ma się ochotę powiedzieć – a połknij. Zostanę choć dłużej, a może na zawsze. Ale to tylko takie gadanie, które ma mieć magiczną moc. Tak naprawdę magiczną moc ma to, co się robi. Czy szczoteczka do zębów jest skierowana w prawo, czy w lewo? Czy idzie się najpierw w prawo, czy w lewo? Czy podnosi się z plaży kamyk jasny, czy ciemny? A może muszlę, choć tych, w tym roku jest wyjątkowo mało. Ale wiesz, ważny jest rytuał powtarzalności. W tym ostatnim dniu to ważne, bo albo się serio traktuje swoje małe dziwactwa, albo nie. A skoro nie traktuję swoich dziwactw poważnie, to czy mam prawo traktować je inaczej u innych? Więc będę szczery – idę tam, gdzie są moje miejsca. Bo choć wcale nie są moje, to jednak po zamknięciu oczu zjawiają się na zawołanie. Moje, przywłaszczonym krajobrazem, ukradzionym światłem. Idę się pożegnać. Śmiesznie brzmi, prawda? A kto mi zabroni być śmiesznym, jeśli dobrze się z tym czuję? Skoro dawały mi te miejsca radość siedzenia na piachu, kilka dobrych myśli, trafną analogię, czy chwilę oddechu, to i mogę za to podziękować. Nie szkoda mi kilometrów i oddechu, w którym będzie szept. Nie szkoda mi drogi pod wiatr i błądzenie w namokłej szarości. Szeptam słowa, które powinienem wypowiadać głośno, ale jakoś nigdy nie mam odwagi. A może to nie brak odwagi, a szacunek, że miejsce mnie przygarnęło. A potem idę znów przez plażę w szumie, dla którego tu przyjechałem. Wchodzę do wioseczki rybackiej, która teraz bezwstydnie pokazuje mi swoją ukrytą twarz bez makijażu. Mech na dachówkach, złamane gałęzie, brudny tynk, zwalona chata. Tego latem nie widać, bo kolor, hałas i gwar maskują te wszystkie miejsca. I znów gdzieś w głowie kołacze zegar, który oblicza chwile, które potrzebuję na sen, spakowanie się, wyjście, przyjście, śniadanie. Straszne to, ale przecież to należy do rytuału. Przyjemnie myśli się, że zawsze mógłbym zawrócić, obrócić się tanecznym ruchem na pięcie i iść w to miejsce, z którym się pożegnałem. Znów stanąć na piachu i powiedzieć – niespodzianka! No dobrze, nie zrobię tego, ale sama myśl wystarczy, by uśmiechnąć się do swojej głupoty. A potem? Potem jest pakowanie, przygotowanie i reszta dnia, w której światło gaśnie. Napływa mgła, która miesza się z szarością. Lampy co rusz wydobywają ze znanych miejsc coś nowego, nieoczekiwanego. To też jest pożegnanie, kiedy idę ulicami, które w dzień są puste, a w nocy wyglądają po prostu na samotne. Więc razem jesteśmy w tej samotności i w grze światła, mgły i cienia. A potem zapada sen urywany, który tnie noc na kawałki. Już? Jeszcze. Już, jeszczeniedocholery. I potem świat zatacza koło. Zwykłe koło. Co było początkiem staje się końcem. Staję przed oknem, przykładam dłoń do szyby. Czuję mrowienie zimna, a szyba paruje zostawiając odcisk. Mgli się trochę, oszukuje trwałością śladu, po czym znika. I ja zaraz zniknę, tylko jeszcze jeden, jedyny raz wyjdę w szum. Jeszcze jedno wyjście, by odetchnąć. By nie siedzieć w pustym pokoju z wystawioną walizką na środku. Więc biorę aparat i idę. Nie, nie tak daleko. I nie tak blisko. Tak w sam raz. Aby tylko stanąć na plaży i zobaczyć chmury płynące przez błękit i łunę, którą zostawia nowo narodzone słońce. Uśmiecham się, a jest w tym i ironia i wyrzut i gorycz i szczęście, że choć na koniec udało się złapać błękit za nogi. Wieje, ale przecież ten wiatr jest mi potrzebny, by rozpędził, wywiał myśli i sprawił, bym zapomniał. Z zachwytem fotografuję ciemne jeszcze morze. Granatowe o tej godzinie, a potem błękitne i coraz bielsze od światła. I wiesz, jak zwykle czekam na ten moment, kiedy promienie słońca dotkną grzywy fal. To taki kolejny przesąd, o którym nie mogę mówić. Widzę, jak daleko w morzu już się słońce odbija od białych, bielusieńkich grzyw, które płyną do lądu, by w swej wędrówce stracić impet i kolor. A w końcu światło przebija się przez wydmy, przez domy, przez cień zaległy nocą i wszystko nabiera barw. I tak sobie myślę, co jeszcze utrwalić na matrycy aparatu? A może to, a może to, a może to? A może rzucić tym wszystkim w cholerę i nigdzie nie wracać? Przecież trzeba żyć chwilą, zamiarem, prawda? Carpe, kurwa, diem! Nogi same rwą do przodu, ale na horyzont napływają chmury. Niewielkie, ale ja już wiem, że to byłby dobry dzień na wędrówkę, albo na odjazd. Na piękny odjazd. Więc czując pod stopami już nie piach, a solidny chodnik rzucam słowo. Tak, jedno, jedyne słowo. A w odpowiedzi słyszę szum, który niknie coraz bardziej zastąpiony odgłosem moich szybkich kroków…











































 

Komentarze

  1. Wiesz Witku, wydaje mi się że ostatniego dnia się nie zapomina. Ani pierwszego. Można gdzieś zgubić w pamięci któryś dzień pomiędzy, ale nie początek ani koniec. Bo to one wzbudzają w nas największe emocje, od dzikiej euforii po przygnębiający smutek i żal.
    Uśmiechnęłam się na wzmiankę o magii, bo to jest to, czego zawsze szukam gdziekolwiek nie pójdę. Baśniowy świat, magia, brokat, jednorożce, bańki mydlane i takie tam, wiesz z resztą ;) No i uśmiechnęłam się też na dziwactwa. To jest fascynujący temat. Każdy ma swoje i to jest chyba trochę jak takie zaklęcia magiczne. Albo dziwne przedmioty, jak amulety. Jakiś czas temu ktoś zapytał o moje dziwactwa i przyznam się, że myślałam kilka dni i nie wymyśliłam. Dopiero z czasem, gdy zaczęłam się przyglądać sobie i temu co wyprawiam na codzień to dostrzegłam. Stwierdziłam, że zdecydowanie muszę być mocno szurnięta, ale dobrze mi z tym ;)) Z resztą, kto jest normalny i czym jest normalność? Może trochę tej magii, zaklęć i amuletów jednak jest potrzebne żeby sobie ułatwić przetrwanie na świecie. Taki mały dzień świra, który czyni ten świat naszym, własnym, prywatnym. Chciałoby się rzec: mój, najmojszy ;)
    Dobrych dni, Witku. Oby do wiosny, czekam na nią na Twoich fotkach.
    Ps. Przecudne zdjęcia, szczególnie te z pastelowym, zaróżowionym niebem i ptakami :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ech...ta magia. To prawda, dla niej się jedzie, idzie, włazi, gdzie nie powinno. Tylko jedni nazywają to zdobywaniem, a inni "tą chwilą". Jakkolwiek byśmy tego nie nazwali, to to coś jest. I najważniejsze - nie pochodzi tylko z miejsca, a w równym, jeśli nie większym stopniu z nas. Taki mały, maleńki cud, który sobie sami sprawiamy :)))
      A dziwactwa? Pełno ich. Gdyby nie one, to bylibyśmy podobni do kukieł, które chodzą, mówią i może nawet tworzą coś. Ale to nie to. Zresztą, jeśli już mówimy o przesądach, amuletach itd, to warunkiem powodzenia przesądu jest wiara w niego. No i oczywiście ograniczenia, które taki przesąd wprowadzają. Jeśli stają się zbyt uciążliwe, to zaczyna się kłopot. Co innego splunąć siedem razy przez lewe ramię, kiedy widzi się zakonnicę, bo ileż można ich spotkać na ulicy; co innego zastanawiać się w czasie czkawki, kto o nas źle mówi :D Czasem można się zdrowo z siebie pośmiać łapiąc nieco dystansu do tego, co się robi. A sama wiesz, ze trzeba czasami.
      A jeśli chodzi o wyjazd, o pierwszy i ostatni dzień, to mam jeden z moich ulubionych wierszy Herberta "Brewiarz IV". Może nie definiuje życia, ale pisze o jego niedoskonałości. Życie, które miało zatoczyć koło, a ginie gdzieś, rozmywa się. Smutne to i prawdziwe. Bo przecież wszyscy lubimy taką ramową kompozycję, gdzie coś się zaczyna pewnym motywem, i tym motywem kończy. Taki trochę cykl nieskończoności.
      Ależ ja chrzanię wieczorami :D
      Znak, ze trzeba do Ciebie pomachać i wysłać uśmiech i podziękowania, co niniejszym czynię :)))
      PS. Dziękuję Ci serdecznie! To nie jest dokładnie to, ale może trzeba będzie do lata poczekać - może się uda...

      Usuń
  2. Dzięki za Mika Witku. Uwielbiam:))) Nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę, że mogę tu zajrzeć, popatrzeć na morza szum, niemal dotknąć jego zapach i zaciągnąć się rześkim wiatrem, co tarmosi włosami. Tak bardzo. Pokazałeś całe spektrum zimowego spektaklu morza od mrocznej szarości po delikatny różo-błękit i każda scena ma swój odmienny urok. A morze wiedziało co robi tak właśnie Cię żegnając, bo zostawiło na koniec co miało najlepszego w ostatnich dniach, by pozostać w pamięci, by czekać na więcej, by wrócić, by móc podziękować.
    Dziwactwa i przesądy. Kto ich nie ma? Jedynie dziwak prawdziwy chyba ;-)
    Największy mój przesąd to wiara w moc czterolistnej koniczynki. Znalazłam ich mnóstwo w swoim życiu i za każdym razem wierzę, że już teraz będzie tylko pięknie, że mam ogromne szczęście. I wiesz, choć trudno to dostrzec w szarości dnia, ale patrząc na ludzi mi bliskich, na moją małą garstkę przyjaciół, na świat, gdy się słońcem uśmiecha, na morze, las, pola złotem malowane, ptaki i motyle w swym podniebnym locie, na rozgadane ulice w kolorowych światłach miasta to sam powiedz, jak to nazwać, jeśli nie szczęściem. Życzę i Tobie Witku szczęścia, spokoju i macham z uśmiechem.
    PS. Zdjęcia naprawdę bardzo udane. Mogę wymieniać długo te naj, bo podoba mi się bardzo surowość kamienistej plaży, ale też ogromny wysiłek rybaków, światła przybrzeżnych domów odbite w wodzie, błękitno-różowe świtanie czy ptasia gromadka ciesząca się tak cennego blasku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Musiałem dać sobie czas na odpowiedź Elu. Powrót miał być miły i łagodny, a zostało tylko wyrażenie "miał być". Jak w życiu, prawda?
      Szczerze Ci zazdroszczę tych koniczynek, bo co rusz je znajdujesz, a ja w swoim życiu może ze dwie, trzy. Ciebie widać bardzo lubią, bo pchają Ci się w oczy :)) Ale i coś w tym jest, że wystarczy trochę słońca i chwila dla siebie i możemy nazwać to szczęściem.
      Celowo spiąłem ze sobą początek z kocem w poprzednim i aktualnym wpisie. Dla mnie to symboliczne koło. Czy błędne, to się okaże za jakiś czas. Ale szczerze się ubawiłem taką kompozycją, że wyszła. Choć wolałbym deszcz czy śnieg, bo wtedy byłoby mniej żal wsiadać do busa. Środek pominąłem, ale chyba spróbuję coś o nim napisać. A może nie tylko o nim, a o tym, jak to jest wędrować w szarości. Ale to nie dziś, ani nie jutro. Musi się uleżeć to, o czym myślę :))
      Ciesze się ogromnie, ze tak ładnie patrzysz na te zdjęcia. Rok wstecz miałem ich tyle, ze mogłem wybierać i przebierać. I kwiaty (pierwsze z wydm) i słońce i wędrówka chmur i pięknie oświetlone klify. A teraz? Teraz wybrałem to, co się udało. I dobrze, że choć tyle.
      Macham do Ciebie ze środka śnieżycy, bo zima jakoś się uparła. Elu, trzymam kciuki. Ty wiesz, że trzymam bardzo!! :)))

      Usuń

Prześlij komentarz

KOMENTARZE

Popularne posty