Nienazwany ląd...
Najpierw
coś się odkrywa. Człowiek stoi z zadartą głową chciwie wpatrzony w przestrzeń.
Może w ziemię. A może przed siebie. Czasem usta rozdziawia w niemym podziwie, w
zdziwieniu. Czasami tylko stoi i patrzy chłonąc. Potem, kiedy ułoży sobie w
głowie obraz, da mu przestrzeń w samym sobie, pojawiają się skojarzenia. I
nagle z mgły myślenia, z chwili cierpliwej, z błysku wypływa nazwa. I to jest tak naprawdę ważna chwila. Nie
samego odkrycia. Nie zobaczenia, dotknięcia, posmakowania. A właśnie chwila,
kiedy człowiek obdarzy coś jego nowym imieniem. I nie ma znaczenia, że
wcześniej to miejsce miało tysiąc różnych imion. I nie jest ważne, że ileś
ludzi przeżywało te same chwile. Wszak liczy się tylko tu i teraz – chwila
ocalona z czasu.
A wschód
był taki, jak być powinien. Najpierw łuną na niebie, potem brzegiem zahaczający
o horyzont. A potem już kulą toczącą się, w biegu złotego cielca. I
zmęczony wędrówką siadłem na piasku. Było jeszcze zbyt wcześnie, żeby pojawili
się ludzie. Okazyjni biegacze nadmorscy i chodziarze z kijkami, które bardziej zawadzają, niż
służą do uprawiania sportu. Było jeszcze wcześnie. Zbyt wcześnie, żeby pojawiły
się rodziny z parawanami i tysiącem słów krzyczanych w letnim amoku. Złoty
cielec słońca dopiero rozpoczynał wędrówkę po błękicie, a piach nie zdążył
nagrzać się jeszcze. Rosa dopiero osadzała się na morskiej trawie i skrzyła
pierwszymi kroplami. Tylko nadmorskie gołębie chciwe lotu kołowały nad łachami
piasku. Szumiało. I wtedy poczułem, że
ktoś siada obok. Nawet nie odwróciłem głowy, bo czułem, że to ona. Nawet tu
mnie znalazła. Nawet tu nie mogłem być sam.
- Nie
złość się, powiedziała, będziesz jeszcze sam. A dzisiaj… dzisiaj chciałam po
prostu posiedzieć z Tobą.
- Czy
ja naprawdę nigdy nie mogę być sam?
- Nie
żartuj, zawsze jestem z tobą, w tobie. Nosisz mnie, jak talizman, jak
przekleństwo, jak błogosławieństwo.
Jestem i tyle. A to, że ze mną rozmawiasz, to taki bonus.
- yhmm… Głowę oparłem na kolanach, nie
chciało mi się mówić. Patrzyłem, jak morze oddycha, jego ruch, który kiedyś
mnie fascynował. Który kiedyś wydawał mi
się podobny do życia. Przypływ, odpływ, falowanie. Wznoszenie się i opadanie.
Uśmiechnęła się i wystawiła bladą twarz w stronę słońca. Dziwne jak na nią.
-
Masz rację. Ale życie to nie morze. Morze, to nie życie. Ale zgrabna analogia.
-
Powiedz, czy chcesz czegoś? Czy tylko przyszłaś drażnić się ze mną? Byłem zły.
Zły, bo to było moje miejsce i moja chwila. Ocalała od zgiełku i krzyku dzieci.
Wolna przestrzeń i wiatr. I szum.
-
Zgryźliwy się robisz chłopie – powiedziała z uśmiechem. Ale wiesz co? Nic ci
nie da nazwanie tego lądu. On ma już swoją nazwę. Starszą niż ty, starszą niż…ech…co
ci będę tłumaczyć. To takie nieistotne.
- Co
jest nieistotne?
-
Nazwanie. Chcielibyście wszystko nazwać, ponumerować, rozrysować, zaszeregować.
Tu moje, tu twoje. Mój parawan, mój koc, mój dołek. Moje życie, moje sprawy,
moje wszystko. A przecież nic nie jest wasze. Nawet nazwy,
nawet ziarnko piasku na tej plaży. I nawet ten wschód słońca nie jest czyjś. Jest,
bo jest. Jesteś mu doskonale obojętny. Jesteś mu doskonale obcy. Bo on będzie,
kiedy ciebie rozwieje na cztery strony. Teraz rozumiesz?
- To
znaczy, że mam nie nazywać? To znaczy, że mam nie być odkrywcą sam dla siebie i
siebie nie odkrywać? Nie chcę tak.
-
Możesz nie chcieć, ale to i tak się dzieje. Odkryłeś coś dzisiaj mój odkrywco?
- A
żebyś wiedziała.
- No,
cóż to takiego, dodała z uśmieszkiem – och, ironia, wieczna ironia…
-
Dajmy na to, że odkryłem, że nie trzeba mi wiele snu, odkryłem, że moje stopy
są pierwsze na brzegu morza. Odkryłem dziś błękit i chmury płynące po niebie. Odkryłem
słońce wstające leniwie. Może to mało, może to zbyt wiele, ale to moje
odkrycie. Tak samo, jak ten kawałek piachu, na którym siedzimy – nienazwany ląd.
Nie jest mój, nie jest czyjś. Nie nadam mu nazwy, bo jutro, albo za kilka
godzin cierpliwe morze liżąc piach, zetrze go z powierzchni. Nie będzie go. Tak
samo, jak nie będzie tej chwili, która jest, która trwa.
- I
co dalej?... Widziałem po niej napięcie. Czułem w jej słowach ruch, jakby sama
za mnie chciała coś dopowiedzieć. To było dobre. Więcej, to było doskonałe.
- Cóż…przecież
wszystko wiesz, więc czy muszę…?
-
Musisz, odpowiedziała. Musisz, bo ja chcę.
-Och,
nie muszę, ale powiem. Powiem, bo Cię lubię. Powiem, bo znasz moje myśli i to,
co mnie wypełnia. Wyszeptam to, żebyś nie myślała, że głupiec ze mnie. Co
będzie dalej? Nic. Ale to, co jest teraz, jest moim lądem nienazwanym – moją chwilą,
która trwa. I dla niej świeci słońce, dla niej mieszkam teraz w szumie. Dla niej
siedzę i sycę oczy, dla niej oddycham zapachem morza. Ona we mnie zostanie –
mój ocalały ląd, mój nienazwany ląd. Moja chwila wyrwana w czasie.
- Miałeś
rację, nie jesteś głupcem…
Siedzieliśmy.
Ona i ja. Piach powoli nagrzewał się, a złoty cielec słońca wędrował uczciwie
po niebie. Szumiało. Pachniało. Wszystko było zwyczajne tą zwyczajnością, która
dziwnie kojarzy się z cudem…
Dzień dobry :)
OdpowiedzUsuńTak myślałam , że wybyłeś na zasłużony urlop, pewnie wróciłeś z walizką pełną inspiracji :)
Pusto było bez Ciebie i Twoich myśli, brakowało mi...
Działaj !
Dzień dobry :) Tak, wróciłem i od razu leje :P Będę działał, ale muszę się ogarnąć trochę. Dziwnie mi jakoś...
OdpowiedzUsuńja nie chcę burzyć chwili wędrowania 'złotego cielca", wiec odpowiadam tak- pod Twoim miejscem "pomiędzy brzegiem, a niebem"
OdpowiedzUsuńhttps://www.youtube.com/watch?v=NHvabdxp4BI
P.S. Zdjęcia są przepiękne, jak ta wędrówka po niebie...
Dziękuję za Preisnera :) Nic nie burzysz :)I cieszę się, że Ci się zdjęcia podobają - uff, jest tego trochę. Pewnie na dwa wpisy jeszcze, żeby nie nudzić morzem :) Pozdrawiam Cię :)
OdpowiedzUsuńNo Witku, pierwsze i przedostatnie zdjęcie magia :) Zazdroszczę Ci tego urlopu jak cholera.. W życiu zawsze potrzebne są osoby, które twardo stąpają po ziemi, takie, które sprowadzą kogoś do pionu, bez nich świat to ułuda. Zbytnie życie marzeniami kończy się w Zakładzie Psychiatrycznym ;)
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie za pochwałę - oj, wreszcie zasłużyłem :D I cieszę się jak cholera. Masz rację z tym sprowadzaniem na ziemię. Ale...tak naprawdę znasz kogoś, kogo marzenia doprowadziły do psychiatryka? Ja nie. Może bardziej na miejscu byłoby stwierdzenie, że jeśli pozwolić marzeniom zbytnio urosnąć, to życie zamienia się w koszmar. Zresztą, czy możemy mówić jeszcze o marzeniu, które tak urosło, ze zdominowało człowieka, że jest jeszcze marzeniem? A może już to jest obsesja? Jedno jest pewne, że marzenia są potrzebne. I zaskoczę Cię stwierdzeniem, że czytasz tekst tego "realisty", który lubi marzyć, ale równie szybko macha ręką mówiąc " dupa" :D
OdpowiedzUsuńZnam ludzi, którzy żyjąc marzeniami doprowadzili do życiowej tragedii, jak sam zauważyłeś. Nigdzie nie stwierdziłam, że marzenia są złem, ale ich nadmiar potrafi szkodzić, tak więc zdrowym rozwiązaniem byłoby trzymać kontakt z realistami ;)
OdpowiedzUsuńTa" dupa" nie jest wcale tak dobra jakby mogło się wydawać, to się nazywa - brak samozaparcia i lenistwo ;) Marzenia, które są do zrealizowania wymagają determinacji i uporu! Nie machaj tą ręką tak szybko ;)
Normalnie masz taki sam charakter, jak ja. Wszystko Ci źle :P Są "marzenia" i marzenia. Jedne ważne, drugie mniej. Jedne są iluzją, pięknym uśmiechem przed snem, innych nie wypowiada się głośno. I dupa :D
OdpowiedzUsuńZaraz źle ;) Zawsze może być lepiej, ot co, ale nie śmiałabym określać, że wszędzie i ze wszystkim mi źle - to byłoby kłamstwo.
OdpowiedzUsuńNie gniewaj się. Przecież wiesz, że żartuję. I bardzo ładnie napisałaś, że "zawsze może być lepiej" - wyznaję podobną filozofię, bo oznacza ciągły ruch, niepokój. A to jest przecież życie. Czemu zadawalać się czymś byle jakim, skoro można osiągnąć coś dobrego? I wiesz, ale całkiem już serio, gdybym tak łatwo mówił "dupa", to na pewno nie rozmawialibyśmy teraz. :))
OdpowiedzUsuń