Ślady...


Po dawnemu nie umiem spać. Sen nie przychodzi jak na zawołanie, więc leżę w nocy jak dziwaczny embrion. Ileż takich przede mną, ileż takich po mnie. Ile takich, jak ja. Paradoksalnie nie czepiam się świadomości, ale ta pompuje adrenalinę w moje żyły. Czuję pulsowanie serca, przyśpieszony rytm jak do walki, albo po biegu. Chciałbym utonąć. Podnieść ręce w geście poddania i zanurzyć się w sen. Obojętnie już jaki. Koszmar, widziadło, marę. Byle zmrużyć oczy zapiaszczone, byle nie wsłuchiwać się w odgłosy domu. Byle rano zmusić się do walki, miast patrzyć w zmęczoną twarz obcego człowieka w lustrze. Hiperrzeczywistość i w dupę kopana symulakra z jej symboliką i rozpieprzoną defragmentaryzacją - oto co mnie czeka. Na razie rzeczy zamieniają się w symbole, w znaki o tysiącu znaczeń. Przeżyję - myślę i ubieram sweter w hołdzie rozpusty ciepła. A potem jest już skrzypiący śnieg i wschód zimowy. I jest cisza poranka i ból w płucach od mrozu. Tak dawno tego nie czułem, że zapomniałem, jak to jest, kiedy idzie się białym, nienaruszonym polem, jak przez pustynię. Słońce jest przytłumione, ale rzuca blask pierwszego promienia. Idę i patrzę jak cienie się wydłużają, jak mrok błękitnieje. I w tej minucie nie wiem, czy idę sypkim piaskiem, czy zaśnieżoną doliną. Patrzę, jak świeżo wyłuskane słońce zza horyzontu wypływa naprzeciw rannym chmurom. Brakowało mi tego. Brakowało mi tej złotej godziny, kiedy tak wiele się dzieje ze światłem. Brakowało mi ściskania mrozu. I iskrzenia w oczach.
 Świat wyłania się powoli, niechętnie. Czuję zmarzniętą ziemię pod stopami i błogosławię ją za to. Czuję zapach mrozu i widzę, wreszcie widzę. Nie, nie biel, ten aseptyczny i szpitalny kolor pachnący chorobą i pragnieniem ucieczki. Widzę błękit i złoto, czerń i czerwień. Widzę lichą zieleń i dostojną szarość. Dostrzegam wreszcie szczegóły - złamaną trawę, śnieg leżący na martwej gałęzi, pozorną gładkość szlifowaną wiatrem. Widzę chwasty, które upodabniają się do wysp, albo do miniaturowego lasu wystając ze śniegu. I widzę ślady. Wzory, które zostawiają sarny i zające. Ślady kota, który błąka się przez to pustkowie. W poruszonym śniegu zostają ich odbicia. Negatywy. Symbole ich wędrówek. Ślady głodu, ciekawości i bezpieczeństwa. Godów.
Co ja zostawię po sobie? Jaki ślad? Jaki symbol? Czego? Poszukiwania? Wiecznej ucieczki? Pragnienia?  A może zostawię tylko rozgrzebane łóżko, ubrania rzucone na ziemię, swoją twarz na dnie lustra. Papier niecierpliwie zapisany snami i wiarę ulotną? I Jej obraz pod powieką, który sczeźnie jak ja sam? Tyle pytań, a dzień wokół wybuchł gwarem ptaków i samochodów. Wstałem z kolan jak niemy pątnik i odwróciłem się, by szukać swojej drogi przez śnieg. Ręce miałem zgrabiałe, a mróz szczypał w policzki. Marzyła mi się herbata z cytryną...

Komentarze

  1. Co czytam kolejne zdanie- to nowa perła...Pięknie!!! Niezwykle poetycko...i jakże mi bliskie oczy sarnie, dostrzeganie śniegu na gałęzi! Myślę, że narodzisz się na nowo...narodzisz się...Przecież masz to w sobie...pozdrawiam Cie Witku serdecznie :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz...bardzo się cieszę, że Ci się podoba. Nawet nie wiesz, jakie to cenne, że nie dość, że ktoś czyta, to jeszcze potrafi patrzyć przez tekst. Ech...nic już nie mówię. Pozdrawiam Cię :))

    OdpowiedzUsuń
  3. cały czas czytam i czekałam na taki piękny tekst :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

KOMENTARZE

Popularne posty