Szczeble
Cierpliwość nigdy nie była moją cnotą. Ale musiałem się jej
nauczyć. Krnąbrnie uciekałem na wagary, zaszywałem się w krzakach gdybań,
leżałem nad rzeką nieprzemyśleń. I oto
jestem. Ciało rwie się do działania, więc siadam krzyżując nogi. Podpieram
głowę rękoma i czekam. Na lepszy czas, na pełną godzinę, na słowa wirujące w
głowie. Nerwowo przeczesuję włosy. Czasem zamykam oczy i rodzi się ekwiwalent
snu – marzenie. Skoro sen nie nadchodzi, to niech będzie choć marzenie. Płoche, ciepłe, uśmiechnięte. Czasem z
gorzkim smakiem niespełnienia. Cierpkim zapachem niedojrzałych migdałów. Bo
przecież człowiek nie może przestać marzyć, bo wyrzekłby się jutra. Bo przecież
człowiek nie może przestać marzyć… Nie, nie mam racji. Może. Może przestać
marzyć. Ale ja tego nie chcę, bo nie mógłbym odbudować swojego świata.
Cierpliwie ziarnko po ziarnku. Marzenie do marzenia, minuta do minuty. Musiałbym
powiedzieć za Calderonem De La Barcą, że życie jest snem, gdzie nie rozróżniamy
iluzji od tego, co prawdziwe. A co jest prawdziwe? Czy tylko to, co boli? Każdy
gest wykonany nie w porę, każde słowo wypowiedziane w złej sekundzie? Czy mam
jak król Murdas z bajki Lema na przemian wołać „Snu” i „Jawy”? Dlatego uczę się dalej być cierpliwym.
Oto moja drabina
jakubowa o przegniłych szczebelkach. Kruszy się próchno, sypie się proch.
Pewnie spadnę i skręcę kark. Pewnie nawet nie poczuję chrupnięcia kości i
trzasku kręgosłupa. Zapatrzony w błękit albo gwiazdę. Zasłuchany w słowa, które
przebrzmiały. Ale będę widział błękit albo gwiazdę w tym ostatnim locie aż na
dno upadku. Tak samo daleką, tak samo dalekie. W locie wyciągnę dłonie jak
każdy czepiający się życia. I ogarnie mnie ciemność. Bez marzeń. Bez snów. Więc
póki mogę, mam marzenia. I znów układam ziarnko na ziarnku budując świat. I
znów, i znów i znów… A proch sypie się z przegniłych szczebli…
Komentarze
Prześlij komentarz
KOMENTARZE