Imię...




-…a tak w ogóle, to jak Ci na imię, bo przecież nigdy nie pytałem…
- Ja nie mam imienia, ja jestem Śmierć i tyle.
Patrzyła mi w oczy, w których, jak w lustrze, odbijała się łąka i jaśniejące z wolna niebo. Piękne. Ale nie były zielone... Poranek był ciemny jeszcze, a słońce gramoliło się zza lasu. Dniało dopiero, a wszystko było w cieniach błękitnych i granatowych. Tylko tam, gdzie słońce padało, kładło się złoto zmieszane z miedzią. Patrzyłem na tę łąkę i nie chciało mi się iść w to zielone, mokre poplątanie. Od jeziora szła mgła i zapach szlamu, a ja wolałem tu tkwić i rozmawiać z nią. Znów. Ale kiedy tu jechałem wiedziałem, że przyjdzie właśnie dziś, jakbym wywołał ją sms-em z oddali. Była, niezawodnie siedząc na betonowym mostku.
- Co nie ma imienia, nie może istnieć, wiesz?  To nasze ludzkie prawo, by nazwać. Bo jeśli coś nazwiesz, to przestaje to być obce, to przestaje być straszne. Dlatego zadałem pytanie.
- A ja nie muszę na nie odpowiedzieć. Nie mam imienia, a jednak jestem. I wierz mi, mam siłę. I co z tym zrobisz?
- A muszę? Pytałem tylko. Wolałbym zwracać się do Ciebie imieniem nie musząc kluczyć w gramatyce i układać zdań tak, by je wykluczyć.
- A ty?
- Co ja?
- Jakie jest twoje imię?
- Przecież wiesz.
- A kiedy ostatni raz ta, o której myślisz, zwróciła się nim do ciebie? Kiedy ostatni raz nazwała cię tym imieniem, które ci sama nadała? Nie pamiętasz, co? To może nie ja, a Ty nie istniejesz? Może to nie ja, a ty nie masz siły, by istnieć? Może przestałeś istnieć dawno, dawno temu, a nie wiesz o tym?
- Musiałaś, prawda? Chciałaś żeby zabolało. I zabolało.
- Miało boleć. Myślałeś sobie, że zostawisz wszystko na drugim brzegu idąc przez most. Zrzuciłeś balast gdzieś tam między górami. A to wszystko jednak się za tobą skrada, by uderzyć wtedy, kiedy nie patrzysz, kiedy się śmiejesz. Myślałeś, że jeśli nie będziesz dotykał bolącego miejsca, to ono przestanie boleć. A ja ci tylko przypominam, że jesteś człowiekiem.
- Czyli, skoro jestem człowiekiem, to ma mnie boleć, tak?
- Jak inaczej doceniłbyś te leniwe dni sierpnia, kiedy słońce paliło, jak inaczej doceniłbyś swoją wędrówkę, jak inaczej doceniłbyś swój beztroski śmiech w rozmowie z ludźmi, których lubisz i którzy ciebie lubią?
- Masz rację. Nie mam imienia, jestem nikim. Zadowolona? Idę.
- Gdzie idziesz? Nie chcesz rozmawiać?
- Idę robić zdjęcia tak samo anonimowe, jak ja. Tak jak ta chwila bez imienia.
- Nie strzelaj focha, powiedziałam prawdę.
- Wiesz gdzie sobie możesz ją wsadzić. Idę, słońce mi ucieknie.
Zmusiłem się do marszu przez pokrzywy i inne chwasty, łąka otworzyła się dla mnie, a ja wszedłem w nią pełny złości i niejasnego lęku. Bo może miała rację? Bo może nie istnieję? Bo może, Boże na wysokościach, naprawdę nie istnieję… A potem były zdjęcia, jedno za drugim i zatarła się pamięć, tylko uścisk gdzieś w piersiach dawał znać, jak celnie trafiła. Zbyt celnie jak na kogoś, kto nie ma imienia. I kiedy leżałem w trawie, czułem słony smak na wargach i bałem się sprawdzić, czy zagryzam je do krwi, czy to coś innego, coś zupełnie innego...
 

Komentarze

Popularne posty