Buki (Niemożliwości)
Siedziałem
pod kolorowym parasolem i patrzyłem. Krople potu drażniły, a kubek termiczny w
kolorze błękitu cudownie kontrastował z tym miejscem. Nie należał do niego, tak
samo jak i ja. Ale należeliśmy do siebie i to było dobre. Dobre też było
światło późnego popołudnia, w którym krążył kurz. Pachniało liśćmi i grzybami i
wydawało się, że nie muszę się nigdzie ruszać. Musiałem, bo takie chwile nie
mogą trwać wiecznie, a ja nie jestem Faustem. Jestem sobą, który siedzi pod
kolorowym parasolem i przez plecy czuje gładką korę buka. Zastanawiają mnie
liście, które na jednej gałęzi potrafią być zielone, żółte i czerwone. Zupełnie
tak, jakby drzewo nie mogło zdecydować się, czy je zrzucić. Zupełnie inaczej
niż w przypadku klonów, które raz podjąwszy decyzję żółkną w ciągu jednej bez
mała nocy. Było cicho. Tak cicho, że usłyszałem w sobie bicie serca. Tego
chciałem. Ale nie mogłem się uśmiechnąć. Krążył we mnie bunt przeciw słowom.
Jej słowom. Bo przecież jestem człowiekiem i nie odrodzę się, jak to drzewo na wiosnę,
które „pamięta”, w którym miejscu wypuścić liście i jaki mają mieć kształt.
Tak, wiem, to kwestia genetyki, a jednak drzewo się odradza, ja nie. Dlatego
drzewo nie potrzebuje nadziei, a ja tak. I tylko w wyobraźni ścieżki są proste,
a raz obrana droga nie pozwala na krok wstecz. Bo przecież błądzić jest moim
przywilejem, moją ochroną i przekleństwem. Co z tego, że wyrośnie nowa trawa i
pojawią się znów liście? Co z tego, że w miejsce spadających gwiazd pojawią się
nowe? Co z tego? Ja nie pojawię się nowy, a nawet jeśli, to nie będę nic
pamiętał. A ja chcę, jak co dzień, zapalić świeczkę w latarni, siąść na
parapecie i napić się herbaty albo białego wina. Czekać na niemożliwe na
tym moim parapecie, aż czas zamgli mnie i zblaknę, jak stara fotografia. Bo nie Śmierć implikuje moje życie, a Miłość.
Ta siła, której nie umiem zdefiniować, która jest oddaniem, przyjaźnią,
koleżeństwem i samym oddychaniem. Nawet, jeśli nie ma tych, którym się ją dało,
jak niewygasłą iskrę. Nawet jeśli słowa oddzieliły murem. Bo przecież jest
nadzieja i drogi, które wiją się jak rzeki.
Siedziałem
pod kolorowym parasolem i piłem herbatę z błękitnego kubka i wiał wiatr.
Światło było leniwe i było cicho. Nie chciało mi się wracać.
poszukiwanie wytchnienia, który niesie spokój, nadzieję na kolejną zieleń do- tak jak opadajace liście potrzebuja nadziei że kolejna wiosna nastąpi...nastąpi to pewne...bliski mi czas wytchnienia Witku- bardzo mi się podoba dojrzałość, bo ludzie dojrzewają jak jabłka na dzrzewach...pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńP.S. Zdjęcia magia!
Dziękuję Ci Małgosiu. Zawsze jak czytam Twoje komentarze, to mi się buzia uśmiecha. Zawsze coś dobrego napiszesz - to naprawdę wiele, wiele dla mnie znaczy. Przyplątała się choroba i ze zdjęć nici, a takie miałem ładne plany na weekend, więc chociaż te, wczoraj robione - dziękuję!! I oczywiście Cię pozdrawiam :))
Usuń