Wołanie brzozy

      Lubię brzozy, bo są inne. Bieleją, kiedy jadę tą ścieżką, którą obiecałem sobie nigdy więcej nie jechać. Ale chciałem, bo przecież nie uniknę pamięci i nie będę pluł przez lewe ramię, by złe odegnać. Po prostu lubię brzozy, te nad stawem. I te gdzie indziej też lubię. Ale te nad stawem są mi bliskie, jak może być bliski ktoś, nie coś. Dlatego dotykam białą korę. Czystą, gładką jak papier, który usłużnie podsuwa się, by pisać. Co mam pisać? Czy nie dość zostało napisane? Wszystkie te słowa, jak proch rzucony na wiatr. Wszystkie te słowa, które odbijają się bezdźwięcznie od tafli szkła. Zrywa się wiatr, czuję jego kołysanie i wiem, że zerwie ostatnie liście. Koleba wiatru – tak sobie wymyśliłem i tak czuję, kiedy kołysze wierzchołki brzóz, a ja siedzę na kępie suchej trawy i patrzę, jak wyginają się pnie białych brzóz. I wiesz, sypią się na mnie ostatnie brzozowe liście, tak, te w kształcie serca. Czy mam to odczytać jak znak? Symbol, alegorię? Nietrudno. Znacznie trudniej ruszyć się stąd tą ścieżką, która prowadziła w cudowne nieznane. A teraz?  Teraz wolę zamknąć oczy i głośno przełykać ślinę, by zgnieść w krtani rodzące się słowa. Zresztą komu je mam szeptać – im, brzozom? Im wystarczy wiatr i deszcz i słońce. A mnie? Wiesz, w takich chwilach wszystko widzi się wyraźnie – pęknięcie kory, chropowatość i odcień różowego, który prześwituje przez biel. A potem nic już się nie liczy, jest tylko kołysanie i biel. A potem ciemność, która spływa na człowieka. Tak to ma być? Nie wiem, ale chciałbym, żeby tak było. Chciałbym usnąć w kolebie wiatru zasypany liśćmi brzóz. Tych w kształcie serca z szeptem wiatru. Bo czuję się, jakbym wypełnił swoje zadanie i nie zostało nic, co mógłbym jeszcze zrobić.  Nic, jak najprostsza rzecz na świecie oprócz uśmiechu zrozumienia. Właśnie oprócz niego...

Komentarze

Popularne posty