Bramy...
„Idzie niebo snem błękitnym, co zanurzył
się w szafirze” – obracałem w głowie te słowa bojąc się, że ulecą, jak mają w
zwyczaju znikać, kiedy są nagłe. Błysk – są, błysk - i już ich nie ma. Nie, nie będzie z tego
wiersza. Nie dzisiaj i nie z tych słów. Tak sobie powtarzałem jadąc przez miasto.
Spieszyłem się, drażniła mnie opieszałość ludzi sunących krok za krokiem, jakby
to czwartkowe popołudnie miało trwać w nieskończoność. Szeptałem, by nie
stracić słów urodzonych przy wsiadaniu do auta. Szeptałem, bo chciałem je
wpleść w zdjęcia, które dopiero mają się narodzić. I nie zdążyłem. Zachód
zastał mnie w kolejnym korku i mogłem co najwyżej pogapić się na biały dym
lecący pod niebo z browarnianego komina. A błękit tak krzyczał o wolność i
wędrówkę, że chciało mi się zostawić samochód gdzieś w bocznej uliczce i pójść
przed siebie niszcząc półbuty i zdrowie. Zatrzymałem się, wyłączyłem silnik.
Wyłączyłem pośpiech. A potem był już tylko błękit i zmrużone lewe oko, kadr
wyczekiwany i słowa, które nie zdążyły ulecieć. I nawet brama zamykająca drogę
przez pola nie zmartwiła mnie. Zbyt wiele bram było w moim życiu, zbyt wiele
zamkniętych drzwi, pod którymi stałem licząc na to, że otworzą się, kiedy
wypowiem czarodziejskie słowa. Pieprzyć bramy, pieprzyć drzwi! Pieprzyć spodnie
i półbuty! Pieprzyć wszystko! Mam swoje słowa i kadr i tę cudowną jasność w głowie.
Mam siebie i swoje wspomnienia. Kto mógłby mi cokolwiek zabrać? Kto mógłby mi
jeszcze cokolwiek zabrać? Odjąłem aparat od twarzy i popatrzyłem na świat.
Słońce barwiło śnieg, a cienie błękitniały. Niebo dojrzewało zachodem, a słońce
zapadało za domy na horyzoncie. Widziałem, jak gra w szybach blaskiem. Było
cicho. I wiesz, w tej chwili poczułem dłoń, znajomą dłoń, która dotknęła mojej
twarzy. Trwało to chwilę, sekundę, mgnienie, ale poczułem, jak suną palce przez
policzek, czułem wnętrze dłoni ocierające się o brodę. Czułem. A potem nabrałem
zimnego powietrza w płuca i przeskoczyłem przez bramę. Znów byłem po
rzeczywistej stronie dnia. Samochód wiernie stał na poboczu, a stóp nie czułem.
Pora wracać - pomyślałem. Jechałem szarym od soli asfaltem w stronę domu.
Gdzieś, gdzie na nowo i znów będę układał swoje wszystkie wymyślone światy w
nadziei, że choć jeden z nich stanie się prawdziwy…
Otworzyłam na chybił – trafił i z przyjemnością się zanurzyłam w zimowej opowieści.
OdpowiedzUsuńDawno nie zaglądałam do archiwum, a warto. Zdjęcia Witku bardzo ewoluowały, ale słowa…Po prostu masz talent.
Patrzę na datę - 2018 rok... Niby nie tak dawno, a to pięć lat. Tych drzew już nie ma, bo zostały wycięte pod drogę. A łąka, na której uczyłem się robić zdjęcia też już przestała istnieć. Wiele się zmieniło od tamtego czasu Elu. Nie wiem, czy mam talent. Bardzo, bardzo chciałbym go mieć. Ale jak w życiu - "ogarnięci jesteśmy niepewnością i strachem". I tak jest i ze mną... Dziękuję Ci za ten wpis. Zrobiło mi się naprawdę bardzo, bardzo miło. I zdradzę Ci coś, z uśmiechem przeczytałem swój wpis. :)))
Usuń