W górę!

            Szedłem tą drogą, którą dreptałem nieskończoną ilość razy. A właściwie zastanawiam się, dlaczego znów zaczynam wpis od tych słów. Bo przecież często jest tak właśnie, że idę drogą. Albo tą wymyśloną, tą pośród traw, albo ścieżką gdzieś ponad chmurami. A czasami nawet pośród gwiazd, gdzie kiedyś zapalałem latarnię i gwiazdy migotały pośród czerni nocy. Nie wiem sam, czemu zaczynam w ten sposób wpis. Myślałem, że może chciałbym pokazać ruch, dzianie się – ale nie, nie o to chodzi. Więc może, że coś robię, nie tkwię tylko dniami i nocami w poezji, literaturze, języku i filozofii – ale nie, też nie chcę tego pokazać. Więc? Więc nie wiem. Chyba najbliższą mi jest myśl, że życie i droga, to jedno. Chyba żadna metafora nie przemówiła nigdy do mnie tak słodko, jak właśnie ta. I przeorała mój sposób patrzenia na życie, ludzi i inne sprawy. Ja mam swoją ścieżkę, Ty masz swoją. Ścieżki wiją się, zakręcają, meandrują, a czasem przecinają się. Bywa i tak, że łączą się mając wspólne imię, a czasem rozłączają. Idzie się tą swoją ścieżką patrząc na horyzont, patrząc pod nogi, patrząc w niebo. I tak ma właśnie być – patrzyć na to, co jest. A może napisać to wielką literą? Bo w samym słowie „jest” drzemie siła, potencjał i trwanie. Ja jestem, Ty jesteś…, a przez nas przepływa ta ogromna siła, która nas buduje i niszczy. A może to my sami siebie budujemy i niszczymy? Może to jest odpowiedź na to, co dzieje się z człowiekiem w człowieku, w tym mikrokosmosie zawieszonym pośród innych mikrokosmosów? A przecież idę tylko drogą, przy której rosną drzewa. Biała brzoza o liściach rozpaczających, nieposłuszny klon ze swoimi rozczapierzonymi liśćmi, lipa tak dobra, jak jej liście wycięte w serce. Powietrze faluje, wiatr wzburza tę zieleń, która się przelewa, pieni, szumi. Och, tak brakowało mi tego zielonego szumu. Tak brakowało mi tego powietrza niosącego w sobie drobiny pyłu tańczące na wietrze. Wiesz, czasem w drodze trzeba przystanąć, usiąść, pomyśleć. Zapatrzyć się na liście. Nie było ich, a jednak są. Urodziły się nie wiedzieć kiedy. Szumią, słyszysz? Szepczą. A może to szept gwiazdy, której iskra nie chce zgasnąć i ma kolor zielony. A może błękitny? Nie wiem. Jestem przecież w drodze i opada ze mnie życie godzina za godziną. Bezgłośnie, w ciszy. A ja trwonię ten czas na liście, na zielony przestwór, na niebo nad głową. I uśmiecham się, wiesz? Bo tam, gdzie kończy się śmiech, zaczyna uśmiech. Cenniejszy, lepszy. Jakbym znów na wysokościach zapalał gwiazdy swoją latarnią idąc swoją drogą. Tak po prostu.  

 

Komentarze

  1. Bardzo to co piszesz bliskie. Serdeczności.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witku...tym razem zgodzę się z Rafałem. Mam również takie odczucie. Miłej nocki i wspaniałej środy:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci Elu. Jakoś tak zawiało liśćmi, zaszumiało i...:) Pozdrawiam Cie serdecznie i udanego środka tygodnia z uśmiechem :)))

      Usuń

Prześlij komentarz

KOMENTARZE

Popularne posty